Łemkowskie cerkwie to fenomen kultury, sztuki i etnografii, ale przede wszystkim to arcydzieło wiary, modlitwy i piękna. Gdyby dziś ktoś chciał stworzyć coś równie pięknego i niepowtarzalnego – ciepłego w swej wymowie, harmonijnego w kształcie, bliskiego duszy – nie zdołałby chyba tego uczynić.
Zapach żywiczych wiórów
Przede wszystkim dlatego, że drewno potrzebuje czasu i oprawy. Tak jak wino, które dopiero po latach uzyskuje swój szlachetny smak, tak drewniana architektura musi dojrzeć. Żeby belki, deski i gonty mogły odsłonić swoje poorane lica, muszą najpierw całymi latami gorzeć na słońcu, deszczu, mrozie i wietrze. Fantazyjnie rozrysowane ręką natury słoje i sęki noszą zapisaną w sobie historię rocznych przyrostów, wiatrów, lat suchych i deszczowych, nieraz kataklizmów natury i bolesnej historii narodowej. Potem, z chwilą ścięcia drzewa, wyrżnięcia desek, łupania gontowych szczap i budowy cerkwi trwa drugi etap drewnianej epopei. Słychać stuk siekier, jęczenie pił, świst hebla, wszędzie rozchodzi się cudowny zapach żywicznych wiórów. Ale prawdziwa historia zaczyna się wtedy, gdy do cerkwi przychodzą ludzie. Przez lata i wieki swoimi spracowanymi dłońmi cierpliwie wygładzają ościeżnice cerkiewnej bramy, kolanami żłobią bruzdy na klęcznikach i podłodze, wcierają wosk z cienkich świeczek w szpary między deskami. Dym kadzidła wsiąka w ściany, pokrywając je czarną, pachnącą politurą lepiej niż najlepsze współczesne lakiery. Cerkiew zaczyna żyć. Tajemnica cerkwi przemawia tak silnie także dzięki otoczeniu, krajobrazowi. To Łemkowszczyzna – okolice Beskidu Sądeckiego, Niskiego i Bieszczadów. To kraina równie wyjątkowa, co kryjące się w niej cerkwie. Kraina dzika – nawet jeszcze dzisiaj między rzadko rozrzuconymi wsiami, połączonymi dziurawymi i błotnistymi drogami, są jedynie pustkowia, lasy, zdziczałe łąki, stare studnie, zapokrzywione chałupiska i kapliczki.
Symfonia doznań
Drewniana cerkiew to cała symfonia doznań: uczta dla oczu, uszu, nozdrzy, serca... W tajemnicę cerkwi trzeba się zanurzyć wszystkimi zmysłami. Dociera ona do nas w postaci różnych subtelnych odgłosów, dotyku, mroku i świateł, ale zapach wyczuwa się chyba najprędzej. Gdy tylko przekraczamy furtkę w drewnianym czy kamiennym ogrodzeniu, natychmiast dolatuje nas woń rozgrzanego słońcem drewna albo też wilgoć desek. Nawet środki konserwujące, zwłaszcza te starszej daty, na cerkwi wcale nie pachną źle. Żwir zwykle chrzęści pod stopami, a wśród gałęzi słychać brzęczenie pszczół.
Potem chwytamy zimną, kutą w żelazie klamkę i chcielibyśmy trzymać ją w dłoni jak najdłużej, taką przynosi ulgę spoconym, rozgrzanym dłoniom. Gdy otwieramy ciężkie drzwi, dolatuje nas jednocześnie niepowtarzalna, jęcząca przeciągle i urywająca się w synkopach melodia żelaznych zawiasów oraz zapach cerkiewnej kruchty. A chwilę potem skrzypieniu podłogi towarzyszy odczucie rzeźwiącego chłodu i woń kadzidła z ostatniej Służby Bożej. Miesza się on z zapachem żywicy, drewna, pajęczyn, oleju, wosku świec i nie wiadomo czego jeszcze. Każda cerkiew pachnie inaczej, a zarazem za każdym razem bez trudu rozpoznamy, że to zapach cerkwi. Wnętrze zwykle jest pogrążone w mroku, tylko z krzywych, odlewanych ręcznie szybek w oknach padają na podłogę snopy światła, rozświetlające smugi pyłu, nieustannie unoszącego się pod sklepieniem. W zakamarkach słychać jeszcze echa ostatniej liturgii – wspaniałego, uduchowionego śpiewu, dzwonienie dzwonków i kadzielnicy. Nieraz kościelny, czy ktoś z rodziny przechowującej klucze, zapali światła w głównym żyrandolu... i wtedy nagle cerkiew ożywa. Z przodu rozbłyskują tysiące złotych, ochrowych, zielonych i czerwonych refleksów świetlnych. Ze wszystkich stron spoglądają na nas uważnie oczy niezliczonych postaci. To ikonostas.
Ikonostas
Ta potężna ściana ikon – przebogato rzeźbiona, złocona i polichromowana przegroda – oddziela główną nawę cerkwi od prezbiterium, miejsca najświętszego. Tam jest już obecne Niebo, dlatego do tego sanktuarium miał wstęp jedynie kapłan sprawujący liturgię, diakon i wyjątkowo, w dniu swej koronacji – car. Wejściu służą trzy pary drzwi: carskie wrota pośrodku i diakońskie po obu stronach. Ikony w ikonostasie były umieszczone w kilku poziomych rzędach, tzw. czynach. Rząd najniższy, oprócz wymienionych już wrót, zawierał cztery ikony: Zbawiciela, Matki Bożej, św. Mikołaja i ikonę poświęconą patronowi lub tytułowi cerkwi. Powyżej był rząd tzw. prazdniczek: niewielkich ikon w liczbie 6, 12 lub 18, przedstawiających treść najważniejszych świąt chrześcijańskich: Zwiastowanie, Boże Narodzenie, Ofiarowanie, Chrzest w Jordanie, Przemienienie Pańskie, Wskrzeszenie Łazarza, Wjazd do Jerozolimy, Ukrzyżowanie, Zstąpienie do piekieł, Wniebowstąpienie, Zesłanie Ducha Świętego, Uśnięcie NMP, czyli streszczenie Dziejów Zbawienia bez użycia słów. Środkowy rząd największych ikon tworzyła tzw. Deisis. Jest to wspaniała wizja królującego na tronie Chrystusa – Pantokratora, u którego wstawiają się za grzeszną ludzkością najwięksi święci chrześcijańscy. Miejsce po prawicy i lewicy Syna Bożego zajmuje Jego Matka i bezpośredni poprzednik – św. Jan Chrzciciel. Dalej widzimy Archaniołów Michała i Gabriela, Świętych Apostołów Piotra i Pawła oraz wielkich Doktorów Kościoła wschodniego – św. Bazylego i św. Jana Złotoustego. Wszyscy trwają w kornym geście wstawiennictwa i prośby wobec błogosławiącego wszystkich Sędziego i Króla Wszechrzeczy. Czwarty czyn to prorocy Starego Przymierza: każdy trzyma w ręku zwój pergaminu ze słowami swego proroctwa. Wreszcie najwyższy rząd patriarchów: dostojni, wiekowi mężowie z białymi brodami i poważnym wyrazem oczu, to pierwsi świadkowie Boga. Całość zwieńczona Krzyżem Zbawienia: centralnym punktem dziejów, dzięki któremu grzeszna ludzkość znów znalazła przystęp do Boga.
Niebo na ziemi
Jak wspaniale musiał się jawić ikonostas rozmodlonym oczom wiernych w czasie nabożeństwa! Złocenia ikon i ornamentów mieniły się refleksami setek migocących płomyków. Niezliczone deski ikon pulsowały żywymi, soczystymi barwami. Krzyż wieńczący ścianę tonął w mroku gdzieś wysoko, pod samą kopułą cerkwi. Kadzidlany dym zmiękczał kontury i rozświetlał całą przestrzeń mglistą poświatą. Rzeczywistość ulegała cudownemu przemienieniu niczym na Górze Tabor: ożywieni święci zstępowali z obrazów, a rozedrgany jak płomyki świec śpiew chóru i szepty modlitw, łączyły się z niebiańskim hymnem Cherubinów i Zbawionych w jedno wspólne uwielbienie. Niebo stawało się realnie obecne już tu na ziemi.
Nie wolno przegapić okazji uczestnictwa w cerkiewnej liturgii – nawet jeśli trzeba poświęcić na to dwie godziny wakacyjnej niedzieli.