Szczęść Boże hajerom
Łukasz Kaźmierczak
Z katowickim psychologiem Krzysztofem Sobierajem rozmawia Łukasz Kaźmierczak
Jest Pan synem górnika i zdaje się, że miał Pan kontynuować tę rodzinną tradycję?
Cała rodzina myślała, że będę górnikiem, jedynie Tata zawsze powtarzał, że powinienem się uczyć, żeby nie zostać w przyszłości takim prostym hajerem jak on. I wiedział co mówi. Ojciec był tzw....
Z katowickim psychologiem Krzysztofem Sobierajem rozmawia Łukasz Kaźmierczak
Jest Pan synem górnika i zdaje się, że miał Pan kontynuować tę rodzinną tradycję?
– Cała rodzina myślała, że będę górnikiem, jedynie Tata zawsze powtarzał, że powinienem się uczyć, żeby nie zostać w przyszłości takim prostym „hajerem” jak on. I wiedział co mówi. Ojciec był tzw. przodowym rabunkarzem, przez całą swoją karierę zawodową pracował właśnie w takich miejscach jak ci górnicy na „Halembie” – bezpośrednio na przodku, bezpośrednio przy wydobyciu. Doskonale zdawał więc sobie sprawę, jaka to trudna i niebezpieczna praca. Reszta rodziny też po jakimś czasie zaakceptowała to, że nie pójdę „na kopalnię”.
Natomiast pewną ironią losu jest, że kiedy starałem się o uprawnienia do psychologicznych badań w górnictwie, to i tak musiałem odbyć kilka zjazdów szkoleniowych pod ziemię.
Nadal jednak dla większości śląskich rodzin górnicza tradycja jest bardzo ważna...
– Ślązacy idą za tradycją rodzinną mówiąc, że „opa, fater byli hajer, no to jo tyż”.
Poza tym od zawsze na Śląsku mówiło się, że jak mężczyzna pójdzie do węgla, to rodzina na pewno nie będzie głodna. Dzisiaj może nie jest to takie do końca prawdziwe twierdzenie, niemniej ta tradycja pozostała.
Pamięta Pan powroty ojca z szychty?
– Pamiętam. Kiedy Tato się spóźniał, bo np. z różnych powodów wyjeżdżał z dołu dwie, trzy albo nawet pięć godzin później, wtedy my w domu zupełnie nie potrafiliśmy sobie znaleźć miejsca. Jeżeli jeszcze gdzieś w pobliżu przejechała karetka na sygnale, to dla naszej Mamy był to już powód niemal do stanu zawałowego.
Gdy kilka dni temu pokazano te kobiety stojące pod „Halembą”, wówczas Mama się rozpłakała. Ja nawet nie pytałem o co chodzi, bo zrozumiałem, że ona doskonale wie, co one czują. Ona wie, jak się czeka i jak się modli o powrót męża, Ojca. My mieliśmy tę łaskę, że Tata zawsze wracał...
I pewnie w domu obowiązkowo czekał na niego obiad...
– Oczywiście, że tak. Nie mogło być inaczej, ale Ojciec był często tak potwornie zmęczony, że nawet nie miał siły go zjeść. Bywało też tak, że kiedy wracał w dużym napięciu i np. opowiadał, że coś złego stało się na kopalni, doszło do jakiegoś tąpnięcia czy zawału, wówczas przeżywał to na tyle, że nie był w stanie niczego przełknąć. Siadał do obiadu dopiero po dłuższym czasie, po rozmowie z Mamą, kiedy zrzucił z siebie te emocje. Dziś tak to przynajmniej analizuję jako psycholog.
Czy można w ogóle normalnie funkcjonować, kiedy na co dzień obcuje się z rzeczywistością pracy w kopalni?
– Niektórzy uważają, że ludzie w końcu oswajają się z niebezpieczeństwem. Ja myślę, że górnicy nie tyle się oswajają, co raczej nie mówią o nim na co dzień, bo wtedy nie byliby w stanie funkcjonować psychicznie ani wykonywać swojej pracy.
Oni są świadomi, że kiedy wchodzą do szoli, czyli górniczej windy, to tak naprawdę nigdy nie mają stuprocentowej pewności, że tą samą szolą wyjadą i wrócą do domu. Ale górnicy to jest naprawdę twardy naród, to są twardzi ludzie, którzy w swój psychiczny bilans wliczają to, że idą do pracy, która jest niebezpieczna i ma największy wskaźnik wypadkowości. Mimo to zjeżdżają, bo – jak mówią – taką mają robotę.
Ich rodziny też siłą rzeczy muszą nauczyć się z tym żyć...
– Ale takie codzienne ocieranie się o niebezpieczeństwo rodzi ogromną solidarność górniczych rodzin. Ludzie się rozumieją, ludzie się wspierają i to widać na każdym kroku.
Nie ukrywam, że w śląskich rodzinach bardzo ważnym aspektem jest też wiara, kult św. Barbary i takie nieustanne modlitewne wspieranie górników. Mam wrażenie, że na Śląsku najbardziej religijni są właśnie ci ludzie najcięższej pracy, bo po prostu wiedzą, że jeśli Pan Bóg im nie pobłogosławi, to nie pomogą żadne supersystemy zabezpieczania, ostrzegania, sterowania czy czegokolwiek innego. Natura jest naturą i tylko Bóg ma nad nią pełną kontrolę.
Dlatego zamiast ogólnopolskiego „dzień dobry” rodowici Ślązacy wolą mówić „Szczęść Boże”...
– To jest tutaj najzupełniej naturalne. Charakterystyczny jest też inny zwyczaj, który mocno praktykuje się np. w mojej katowickiej dzielnicy Panewniki. W jej sąsiedztwie znajdują się dwie kopalnie: katowicki „Wujek” i „Śląsk” w Rudzie Śląskiej-Kochłowicach. Dlatego kiedy co jakiś czas dochodzi do tąpnięcia-wstrząsu tektonicznego, to całym osiedlem porządnie trzęsie. W moim kredensie zaczyna wtedy dzwonić całe szkło, a na suficie kiwa się żyrandol. Mam wówczas taki wpojony odruch, taką chwilę skupienia, modlitewnego westchnienia, „Panie Boże, coby tylko nic złego żadnemu hajerowi się nie stało”.
Jako psycholog ma Pan częsty kontakt ze środowiskiem górniczym. W jaki sposób można pomóc komuś, komu kopalnia zabrała najbliższych?
– Z psychologicznego punktu widzenia jestem przekonany, że rodziny tych 23 górników, którzy zginęli, są na razie na etapie szoku. W pewnym sensie jest to takie znieczulenie, które pozwala im jakby nie do końca kontaktować się z tą tragiczną, bolesną rzeczywistością.
Jednak te największe, najbardziej wyraziste psychologiczne konsekwencje pojawią się dopiero za jakiś czas. W tej chwili dla rodzin górników z „Halemby” najważniejsze jest, żeby przy nich po prostu być, potrzymać za rękę, podać kubek z herbatą. Nic więcej. Broń Boże nie należy ciągnąć ich za język, bo zafundujemy im wtedy coś, co w psychologii nazywa się restytucją traumy, czyli powtórką ich bolesnych przeżyć.
No a co potem, kiedy przestanie działać „znieczulenie szokowe”?
– W psychologii istnieje coś takiego jak indeks przeżyć traumatycznych i to co się stało w „Halembie”, znajduje się na szczycie tej piramidy. W końcu więc u osób, które straciły najbliższych, pojawi się nieuchronnie tzw. zespół stresu pourazowego czy też mówiąc precyzyjniej posttraumatycznego. To „wyjdzie” przy codziennych czynnościach, kiedy okaże się, że trzeba zrobić już tylko jedną kawę, czy też podać, mniej – nakryć do stołu.
Pewnie będą to jakieś zaburzenia depresyjne, może obsesyjne lub zaburzenia dysocjacyjne, ale tak naprawdę wszystko zależy od psychiki każdego człowieka z osobna.
I wtedy dopiero zacznie się prawdziwa, żmudna i trudna praca dla nas, psychologów. Ważne, że są psycholodzy, którzy pochodzą stąd, którzy w korzeniach mają górnictwo czy jak się czasem mawia – węgiel. Nie wyobrażam sobie bowiem, żeby w tej sytuacji szybko i efektywnie mógł pomóc ktoś, kto albo nie wychował się w rodzinie górniczej, albo żył z dala od takich problemów. Nie chcę deprecjonować umiejętności psychologów z innych części kraju, ale wspólnota pochodzenia i wartości naprawdę pomaga budować dobry kontakt z człowiekiem, któremu się pomaga.
Jak na „Halembę” zareagował Pański ojciec?
– To jest taki typowy górnik, twardy człowiek, rzadko przyznający się do emocji. Kiedy pojawiły się pierwsze wiadomości o wypadku, Tata twierdził, że trzeba wierzyć, trzeba się modlić o cud, ale patrząc z górniczego punktu widzenia, to przy wybuchu metanu górnik nie ma szans. Mówił, że to musiała być straszna śmierć, bo jeżeli tamtych ludzi nie zabiła fala uderzeniowa, to spalił ich ogień – poruszający się z ogromną szybkością żywy płomień, mający grubo ponad tysiąc stopni. Ojciec – emerytowany górnik – wiedział o czym mówi, bo na własne oczy widział, jak takie rzeczy wyglądają. Dlatego tak bardzo to przeżywał. Ja pamiętam chyba tylko dwa momenty w moim życiu, kiedy on miał wilgotne oczy. I to był jeden z tych momentów.
Krzysztof Sobieraj zadedykował całą tę rozmowę swojemu ojcu Tadeuszowi Sobierajowi.