Wielkopostne mailowanie
Nie wszystko można zobaczyć oczami
Dialog o przeżywaniu Męki, Śmierci i Zmartwychwstania
O pasji Chrystusa, której nie da się zamknąć w filmowym obrazie,
siedząc przy swoich komputerach, rozmawiają Magda Janiak i ks. Dariusz Madejczyk
MJ: Przypomniałam sobie ostatnio, jak dwa lata temu podczas Wielkiego Postu ludzie stali w ogromnych kolejkach po bilety do kina. Ten wielki zamęt spowodowany był jedną z najgłośniejszych produkcji filmowych minionego roku – „Pasją” Mela Gibsona. Nagle okazało się, że wielu ujrzało obraz, jaki w ich wyobraźni chyba nie do końca był obecny. W mediach aż huczało od dyskusji nad fenomenem tego filmu. Muszę powiedzieć, że wyszłam z kina przerażona. Gdy patrzę na te emocje z perspektywy czasu, to nasuwa mi się pytanie o sens kręcenia tego typu obrazów.
Ludzie wierzący mają własne wyobrażenie męki Pana Jezusa i chyba nie potrzebują narzucanych im wizji innych osób, nawet znanych i cenionych postaci. Zastanawiam się jednak, czy dla tych, którzy nie znają Biblii i szczegółów ukrzyżowania nie jest to jakaś szansa na zrozumienie pewnych ważnych kwestii dotyczących wiary?
DM: Należę do tych, którzy bardzo sceptycznie odnoszą się do wszelkich filmowych adaptacji Pisma Świętego, a już szczególny opór budzą we mnie filmowe wersje Ewangelii. Każda próba ukazania Jezusa na ekranie, „obdarowania” Go twarzą takiego czy innego aktora, jest w moim odczuciu jakimś zubożeniem, a właściwie ograniczeniem tego wszystkiego, co przynosi nam osobisty kontakt ze słowem Bożym. W obliczu tego, co rodzi się w naszej wyobraźni i dotyka naszego serca, gdy czytamy Pismo Święte, obraz filmowy – w moim odczuciu – pozostawia jakiś wręcz nieopisany niedosyt.
Trudno mi powiedzieć, jaki jest sens kręcenia tego rodzaju obrazów. Jest to pewnie forma popularyzacji Ewangelii, tyle że słowo „popularyzacja” nie do końca do mnie trafia. Nie wiem, czy właśnie o to nam chodzi. Są przecież takie rzeczywistości naszego życia, takie przeżycia wewnętrzne, wobec których pewne określenia wydają się mało stosowne. Zresztą wątpliwości, które ty sama masz w związku z tym filmem, pokazują, że nie są to tylko moje kapłańskie odczucia, ale również ludzi świeckich.
Wybór w tej sprawie – oglądać czy nie oglądać – trzeba chyba pozostawić każdemu z osobna, ale nie można zapominać, że przeżycie Męki Pana Jezusa nie zamyka się w obrazach. Tu nie chodzi tylko o to, co mogą zobaczyć nasze oczy. Nie chodzi nawet o współczucie, żal czy wzruszenie. Pasja, czyli Męka Pana Jezusa, to przede wszystkim doświadczenie związane z naszym grzechem, za który Chrystus cierpi i umiera na krzyżu. W tym wszystkim chodzi więc o nas samych, bo to my przyłożyliśmy rękę do wbijanych gwoździ.
Pisze Ksiądz, że „przeżycie Męki Pana Jezusa nie zamyka się w obrazach”. Skąd więc pomysły na tworzenie misteriów Męki Pańskiej, w których biorą udział aktorzy? Skoro to, co widzą nasze oczy, nie jest tak istotne, to dlaczego nie poprzestaniemy na piątkowych Drogach krzyżowych czy też niedzielnych Gorzkich żalach? Nigdy nie widziałam i, przyznam szczerze, nawet nie mam zamiaru oglądać aktora wcielającego się w postać cierpiącego Jezusa, a już w ogóle nie mieści mi się w głowie, by stać wśród tłumu ludzi i opłakiwać tę scenę. Nie jest to brak wrażliwości z mojej strony. Po prostu wolę obrazy stacji Drogi krzyżowej, które równie dobrze, jeśli nie głębiej, skłaniają mnie do rozważań nad cierpieniem Chrystusa.
Myślę, że trzeba tu wziąć pod uwagę różne wrażliwości ludzi i różne sposoby przeżywania wiary. Dla jednego człowieka film czy misterium może być pomocą w zbliżeniu się do Chrystusa i modlitewnym przeżyciu tajemnicy Jego cierpienia i śmierci. Ktoś inny natomiast przeżyje te obrazy, jak to wcześniej powiedziałem, jako swego rodzaju zubożenie tej wizji, którą wyniósł z Pisma Świętego i osobistej modlitwy. W tym sensie Twoje i moje opory czy wątpliwości wobec wszelkiego rodzaju przedstawień Męki Pańskiej, a z drugiej strony chęć innych ludzi, by je oglądać, pokazują jak bardzo osobistą sprawą jest wiara i spotkanie z cierpiącym Zbawicielem. W tym się też chyba ujawnia bogactwo życia Kościoła, który – można tak powiedzieć – do każdego przemawia jego własnym językiem – tym językiem, który jest mu najłatwiej zrozumieć.
Przez czterdzieści dni koncentrujemy się na cierpieniu i śmierci Pana Jezusa. Chodzimy na Gorzkie żale i Drogi krzyżowe, a co potem? Jest Triduum Paschalne, bardzo uroczyście obchodzone w Kościele, ale czy to wystarczy? Czasem ma się wrażenie, że bogactwo i głębia przeżyć związanych z Wielkim Postem i Męką Pańską są tak wielkie, że jakby „przyćmiewają” radosne i pełne przeżywanie Wielkanocy. Według mnie ta proporcja między przygotowaniem do zmartwychwstania Zbawiciela a samym świętem Wielkanocy jest mocno zachwiana.
Niestety, muszę się z tobą zgodzić. Rzeczywiście sam też obserwuję pewną dysproporcję w przeżywaniu tych dwóch okresów liturgicznych. Chociaż okres wielkanocny w liturgii Kościoła jest dłuższy niż Wielki Post, to jednak w gruncie rzeczy w świadomości wielu ludzi bywa zawężany do oktawy Zmartwychwstania Pańskiego, a więc niejako kończy się tydzień po Wielkanocy w Niedzielę Miłosierdzia Bożego.
Bierze się to pewnie stąd, że sama Wielkanoc jest punktem kulminacyjnym naszych wielkopostnych wysiłków i najważniejszym momentem w życiu Kościoła. Każda niedziela w ciągu roku jest pamiątką tej najważniejszej niedzieli – Niedzieli zmartwychwstania. Wydaje mi się jednak, że za mało robimy, by tą radością zmartwychwstania dzielić się z innymi. Wielki Post ma służyć naszej osobistej formacji. Czas wielkanocny powinien być poświęcony „wychodzeniu” z kościoła i dzieleniu się wiarą z innymi; ogłaszaniu, że Chrystus nas odkupił, wyzwolił od grzechu… Tej akcji ewangelizacyjnej raczej nam brakuje.
Rozumiem, że chodzi o to, by głosić słowo Boże wśród ludzi i samemu je wypełniać. Tak jak apostołowie mamy po prostu przestać milczeć i mówić głośno o swojej wierze oraz Bożych przykazaniach. Nie jestem jednak pewna, czy w każdym przypadku jest to wykonalne...
Sądzę, że trzeba to czynić w bardzo zwyczajny sposób. Trzeba zapoczątkować wszystko na własnym podwórku – we własnym środowisku. Gdy słyszymy słowo „ewangelizacja”, bardzo często myślimy o wielkich i nadzwyczajnych akcjach. Tymczasem warto zacząć tego, by swoją codzienną postawą oraz dobrym słowem ukazywać w Kogo wierzymy i Kto wskazuje nam drogę, którą idziemy. Czasami potrzebne jest oczywiście bardzo konkretne wyznanie wiary, innym razem trzeba natomiast szczerze, prosto, serdecznie, ale zarazem zdecydowanie zwrócić komuś uwagę i powiedzieć, że nie akceptujemy złych zachowań. Jednak w większości sytuacji już sama nasza obecność, promieniująca ewangeliczną prawością i radością, będzie tą kroplą, która drąży skałę – a dokładnie serce, które niekiedy bywa twarde jak skała.