Powstanie poznańskie
Ksawery Śliwiński
Fot.
W czasie, gdy robotnicy Poznania upominali się masowo o podstawowe prawa podeptane przez komunizm, premier rządu PRL Józef Cyrankiewicz groził im odrąbaniem ręki podniesionej przeciwko władzy ludowej. Powstanie poznańskie 1956 roku, przez lata nazywane eufemistycznie wypadkami poznańskimi, zapoczątkowało proces upominania się Polaków o wolność, prawdę i Boga....
W czasie, gdy robotnicy Poznania upominali się masowo o podstawowe prawa podeptane przez komunizm, premier rządu PRL Józef Cyrankiewicz groził im „odrąbaniem ręki podniesionej przeciwko władzy ludowej”. Powstanie poznańskie 1956 roku, przez lata nazywane eufemistycznie „wypadkami poznańskimi”, zapoczątkowało proces upominania się Polaków o wolność, prawdę i Boga. Komuniści zniewalający Polskę od dwunastu lat po raz pierwszy zetknęli się z masowym protestem zwykłych obywateli przeciwko nieludzkiemu systemowi zła.
Dwudziestego ósmego czerwca 1956 roku w robotniczej dzielnicy Poznania – na Wildzie – we wczesnych godzinach porannych zapanowało nadzwyczajne poruszenie. Na główną ulicę tej części miasta, noszącą wówczas imię Feliksa Dzierżyńskiego, dziś 28 Czerwca 1956 r., wylała się fala ludzi opuszczających swe miejsca pracy w Zakładach Przemysłu Maszynowego im. Hipolita Cegielskiego (HCP Poznań), od 1949 r. noszących nazwę Zakładów im. Józefa Stalina (ZISPO).
Strajk kilku tysięcy robotników tej ogromnej fabryki o XIX-wiecznym rodowodzie dojrzewał od dłuższego czasu. Protesty robotnicze nasilały się co najmniej od marca 1956 r. Pracownicy przez długie miesiące upominali się u przedstawicieli władz o swe należne prawa. Coraz bardziej zdesperowani ludzie przeciwstawiali się oczywistemu wyzyskowi, zawyżanym normom pracy, sukcesywnie podwyższanym podatkom, samowolnemu zwalnianiu z pracy robotników niewygodnych dla dyrekcji zakładów. Prominenci PZPR stosowali metodę zwodzenia robotników kolejnymi obietnicami oraz nawoływania do „budowy socjalistycznego ładu pracy”. Faktyczne potrzeby i roszczenia robotników ignorowano, co stopniowo potęgowało frustrację, rodziło poczucie bezradności i upokorzenia.
Łańcuch pękł w Poznaniu
Po dwunastu latach wegetacji w warunkach tzw. demokracji ludowej społeczeństwo było świadome licznych oszustw i zbrodni władzy komunistycznej. Walka z patriotycznym podziemiem i żołnierzami Armii Krajowej, terror towarzyszący parodii referendum w 1946 r. i wyborów w 1947 r., żelazna kurtyna i odcięcie od świata cywilizowanego, walka z Kościołem i religią, uwięzienie Prymasa Wyszyńskiego, wreszcie zbrodnicza działalność Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i jego lokalnych ekspozytur.
Czy to przypadek sprawił, że ogniwo z trudem utrzymywanego łańcucha zniewolenia pękło właśnie w Poznaniu? W skali kraju Poznań był bardziej „upośledzony” ekonomicznie niż inne miasta. Stolicę Wielkopolski konsekwentnie pozbawiano centralnie rozdzielanych środków budżetowych. Podczas gdy Warszawa na inwestycje w 1956 roku otrzymała 1276 zł na mieszkańca, Kraków – 1147, to Poznań zaledwie 368 zł. W wielu częściach Poznania fatalna była też sytuacja mieszkaniowa. Od 1945 r. liczba ludności w tym mieście zwiększyła się o ponad 120 tys. W tym samym okresie zbudowano tylko dwa niewielkie kompleksy domów mieszkalnych.
Wybuch powstania
Lawina ruszyła po godzinie 6 rano 28 czerwca 1956 r. Sygnałem do rozpoczęcia protestu był „buczek” w Zakładach Cegielskiego. Na ten sygnał halę fabryczną na wydziale W-3, produkującym wagony kolejowe, opuściło kilka tysięcy robotników ze zmiany nocnej, ale i porannej, która miała się dopiero rozpocząć. Robotnicy wyszli na ulicę, by dostać się do centrum miasta. Tam chcieli zamanifestować swe niezadowolenie, pokazać się zachodnim dziennikarzom, odwiedzającym Międzynarodowe Targi Poznańskie i udać się pod gmach KW PZPR.
Tłum przesuwał się wolno miejskimi ulicami, stopniowo gęstniał, gdyż dołączali do niego pracownicy innych zakładów. Wieść o strajku robotników „Ceglorza” obiegła miasto lotem błyskawicy. Ze wszystkich części Poznania, do centrum, na ówczesny plac Józefa Stalina (dziś Adama Mickiewicza), wśród pieśni religijnych zmierzały pochody robotników, rzemieślników, kupców i innych mieszkańców opuszczających swe zakłady pracy i domy. Po godzinie 10 było już ich na placu Stalina ponad 100 tysięcy. Zajęli rozległą przestrzeń pomiędzy gmachami KW PZPR, uniwersytetu, dawnego Zamku Cesarskiego, mieszczącego wówczas biura Miejskiej Rady Narodowej.
Tymczasem od godziny 7.30 na poligonie w Wędrzynie koło Sulechowa wszczęto alarm we wszystkich jednostkach II Korpusu Armijnego. W stan pogotowia postawiono 11. Dywizję Pancerną oraz 4. i 5. dywizje zmotoryzowane. Wkrótce uzbrojone jednostki znalazły się w stanie gotowości do marszu. Podobnie o godz. 7.50 na poligonie w podpoznańskim Biedrusku ogłoszono alarm w wielkich jednostkach IV Korpusu Armijnego. W jego skład wchodziły dwie dywizje zmotoryzowane i dywizja pancerna oraz m.in. dywizjon artylerii przeciwlotniczej.
Zajęcie gmachów partyjnych
We wczesnych godzinach przedpołudniowych zdarzenia rozgrywały się w kilku miejscach Poznania. Na placu Stalina uczestnicy protestu rozbrajali bezradnych milicjantów, z których niektórzy przyłączyli się do tłumu. Splądrowano posępne gmachy: Miejskiej Rady Narodowej, gdzie wywieszono białą flagę na znak poddania się władzy, oraz KW PZPR, skąd wyniesiono duże ilości wędlin, szynki i innych wiktuałów. Z rozgoryczeniem tłum przyglądał się wygodnictwu sekretarzy partyjnych, którzy oddawali się „urokom życia” w zaciszu gabinetów, podczas gdy publicznie nawoływali do „zdwojenia wysiłków pracy” i oszczędności. Na gmachach wywieszono napisy: „Dom do wynajęcia”, „Wolności”, „Chleba”.
Działacze PZPR bezradnie przyglądali się zajściom bądź – co częstsze – zbiegli z miejsca rozruchów. Od nielicznych, którzy pozostali w centrum zdarzeń, tłum domagał się natychmiastowego przyjazdu do Poznania premiera Cyrankiewicza lub I sekretarza KC PZPR Edwarda Ochaba. Do zgromadzonych tysięcy robotników chciał przemówić ówczesny sekretarz propagandy KW PZPR Wincenty Kraśko. Jednak robotnicy, rozdrażnieni językiem urzędowej propagandy, jakim posługiwał się ów towarzysz, uniemożliwili mu dłuższą przemowę. Wincenty Kraśko został nawet przez jednego z uczestników protestu spoliczkowany.
Pierwsze strzały
W tym samym czasie kilkusetosobowe, a potem kilkutysięczne grupy poznaniaków przedostały się w dwa inne miejsca. Najpierw do oddalonego od centrum o około pół kilometra więzienia przy ulicy Młyńskiej, które bardzo szybko zostało opanowane bez walki. Zdobyta tam broń posłużyła do walki w innym miejscu; przed najbardziej znienawidzonym w całym mieście gmachem przy ulicy Kochanowskiego, który mieścił biura Wojewódzkiego Urzędu ds. Bezpieczeństwa Publicznego. Tam przed godziną 10.40 do gęstniejącego na ulicy tłumu padł z okien Urzędu Bezpieczeństwa morderczy strzał. Według wielu świadków oddała go funkcjonariuszka UB. Na bruk zaczęli padać ranni i zabici. Wśród nich były kobiety, poznańskie tramwajarki, podążające przez miasto ze sztandarami i transparentami, na których widniały hasła: „Bóg, Honor, Ojczyzna”, „Religia w szkołach”, „Pracy i chleba”. W ogniu walki znalazły się też dzieci. Jedną z nieletnich ofiar, która urosła do rangi symbolu poznańskiego powstania, był 13-letni Romek Strzałkowski, uczeń szkoły muzycznej, bestialsko zamordowany przez funkcjonariuszy UB na terenie dyspozytorni garażowej przy ul. Kochanowskiego.
Wstrząsające sceny przy ulicy Kochanowskiego wprawiły tłum w stan psychozy. Rozpoczęła się prawdziwa walka. Niewielu ludzi zachowało w tym czasie zimną krew. Wśród bohaterów były m.in. pielęgniarka Aleksandra Banasiak i sanitariuszka Aleksandra Kozłowska, które wśród gradu kul nieustannie przez kilka godzin opatrywały rannych i znosiły ciała zastrzelonych. W kilku kamienicach w rejonie gmachu UB przy Kochanowskiego usadowili się demonstranci, najczęściej młodzi, zaopatrzeni w broń zdobytą w rozbrojonym wcześniej więzieniu przy ul. Młyńskiej. Regularny ostrzał trwał kilka godzin.
Spacyfikowane miasto
Wkrótce do miasta wkroczyło wojsko, na ulicach pojawiły się czołgi. Ludność pochowała się w domach. W wyniku zdarzeń z 28 czerwca 1956 roku zginęło, według różnych statystyk, od kilkudziesięciu do 150 osób. Wielu odniosło rany i trwały uszczerbek na zdrowiu.
Jeszcze tego samego dnia rozpoczęła się fala aresztowań. Przez cały dzień nie kursowały tramwaje, na ulicy Dąbrowskiego leżały resztki zrzuconej z dachu gmachu ZUS „zagłuszarki” radiowej. Do miasta nie wjeżdżały ani z niego nie wyjeżdżały pociągi. Nieczynne było też radio, z którego dopiero na drugi dzień popłynęły tyle butne, co panikarskie i tchórzowskie groźby premiera Cyrankiewicza, nazywającego robotników Poznania „agentami imperializmu amerykańskiego” i „prowokatorami”.
Powstanie w Poznaniu było pierwszym – poza wydarzeniami niemieckimi w 1953 roku – zrywem przeciwko poniżającemu człowieka systemowi komunistycznemu. Przez lata skutecznie zamazywane w historii współczesnej, dziś po pięćdziesięciu latach każe nam pomyśleć o szacunku dla wolności, tak niedawno przecież odzyskanej, a tak często obecnie lekceważonej.