Z ks. dr. Adamem Sikorą, z Zakładu Teologii Moralnej i Duchowości UAM, rozmawia Łukasz Kaźmierczak
W żadnej innej kwestii nie dokonała się chyba tak wielka ewolucja poglądów Kościoła, jak w postrzeganiu zjawiska wojny. A zaczęło się wszystko od „wojen Pana”...
– W Piśmie Świętym Starego Testamentu wojna jest elementem historii narodu, można wręcz powiedzieć historii zbawczej narodu, będąc narzędziem realizacji tej historii, a czasami sposobem wymierzania sprawiedliwości. Wojnę w ujęciu starotestamentowym można określić jako dopust Boży, bo jest ona prowadzona z polecenia i w imieniu Boga.
Natomiast w Nowym Testamencie znajdujemy bardzo nieliczne odwołania do problematyki wojny. Sprowadzają się one praktycznie jedynie do wezwania skierowanego przez św. Jana Chrzciciela do żołnierzy, by czynili swoją powinność w sposób właściwy.
Ale czy prowadzenie wojny da się w ogóle pogodzić z Chrystusowym „Miłujcie się”?
– Proszę nie zapominać, że u Jezusa mamy także np. święty gniew. Natomiast zasada „Miłujcie się” ma swój określony porządek. Pierwszym w porządku miłości jestem ja, ale zaraz po mnie jest ten, za kogo jestem odpowiedzialny. A zatem, czy miłość odpowiedzialnej władzy wobec własnego społeczeństwa nie wymaga jednak od niej samej także działań o charakterze siłowym, jeżeli to społeczeństwo, ten naród są zagrożone przez nieprzyjaciela? Brakiem miłości byłoby, gdyby przywódca państwa w imię takiego uproszczonego jej pojmowania odmawiał podjęcia działań obronnych.
I dlatego musiał pojawić się ktoś taki jak św. Augustyn, kto wprowadził pojęcie wojny sprawiedliwej...
– Taka próba systematycznej refleksji na temat wojny miała miejsce już w IV wieku, po tolerancyjnym Edykcie Mediolańskim, kiedy to ojczyzna, kraj przestały być postrzegane przez chrześcijan jako wróg, a stały się wspólnotą, w której się żyje.
Pierwszym myślicielem chrześcijańskim, który mówił o miłości do ojczyzny, był św. Ambroży, biskup Mediolanu. Ujmował on wojnę jako wyraz pewnej słusznej odwagi w obronie dóbr tejże ojczyzny. Tę myśl rozwinął później jego uczeń – właśnie św. Augustyn. Ukuty przez niego termin wojny sprawiedliwej oznaczał działanie stanowiące reakcję na krzywdę wyrządzoną własnej ojczyźnie przez wrogie państwo.
Swoją cegiełkę do tych rozważań dołożył także św. Tomasz z Akwinu, warunkując uznanie wojny za sprawiedliwą od słusznej przyczyny i właściwej intencji jej podjęcia, a także od tego, kto tę wojnę prowadzi.
Na tych wypracowanych przez wielkich myślicieli chrześcijańskich poglądach na temat wojny bazuje też w dużej mierze współczesna doktryna Kościoła...
– Ową doktrynę w bardzo syntetycznym skrócie ujmuje Katechizm Kościoła Katolickiego, który w kontekście V przykazania mówi o pokoju i o tym, że wojna nie powinna być sposobem jego wprowadzania. Ale pomimo postawienia tak zasadniczej tezy, w Katechizmie jest jednak także mowa o prawie do użycia siły militarnej. Dokument wymienia cztery punkty stanowiące warunki użycia środków wojennych: po pierwsze – szkoda wyrządzona przez wroga musi być rzeczywiście długotrwała, poważna i pewna, po wtóre – siły militarnej można użyć dopiero wtedy, gdy zostaną wyczerpane wszystkie inne dostępne środki, po trzecie – muszą istnieć poważne warunki powodzenia, tak aby działania wojenne nie spowodowały jeszcze większego zła niż to pierwotne, i wreszcie po czwarte – użycie broni nie może powodować poważniejszych szkód i narażać niewinnych ludzi.
I dopiero te wszystkie warunki łącznie wypełniają znamiona „wojny uprawnionej”, bo to pojęcie wydaje mi się dziś precyzyjniejsze niż termin „wojna sprawiedliwa”. Zresztą cała ewolucja doktryny Kościoła dotyczącej wojny wynika właśnie z ciągłej zmiany samego pojęcia wojny. Oczywiste jest przecież, że inny charakter miała wojna przy wykorzystaniu technik wczesnego średniowiecza, a zupełnie inny ma wojna nowoczesna. Ogromna zmiana zaszła też w zbiorowej świadomości ludzkiej, w świecie, w którym pojęcie agresora i pojęcie ofiary uległy pewnemu zatarciu. Dzisiaj widzimy, że prawo do działań obronnych ma nie tylko sam bezpośrednio zagrożony, ale ten obowiązek ciąży także na innych. Z tego rosnącego poczucia współodpowiedzialności zrodziła się chociażby interwencja międzynarodowa w Kosowie w 1999 roku.
I tutaj dochodzimy do najbardziej drażliwej obecnie kwestii: jak w świetle Katechizmu Kościoła Katolickiego potraktować wojnę prewencyjną? Mam wrażenie, że ujęcie katechizmowe nie do końca potrafi odpowiedzieć na to niewątpliwe wyzwanie, jakim jest wojna w Iraku...
– W tym przypadku musimy dokonać pewnej interpretacji Katechizmu: skoro wojna obronna w sensie ścisłym występuje chronologicznie dopiero po agresji, a w wypadku wojny prewencyjnej jest to uderzenie wyprzedzające, to ta druga wydaje się być jednak dość trudna do usprawiedliwienia. Trudno bowiem znaleźć podstawy do bezpośredniego działania militarnego wobec kogoś, kto takowego działania jeszcze nie podjął. Jan Paweł II w encyklice „Evangelium vitae” mówi co prawda o prawie do obrony, ale dotyczy to faktycznego, realnego zagrożenia. A w przypadku Iraku do dziś nie wiadomo, jak to z tym zagrożeniem rzeczywiście było. Co oczywiście nie podważa faktu, że Saddam Husajn był satrapą i zbrodniarzem. Patrząc jednak na to, co dzieje się dzisiaj w Iraku, wydaje się, że ta interwencja w jej praktycznym kształcie nie spełnia raczej warunków misji stabilizacyjnej.
Łatwiej już chyba usprawiedliwić stosowanie środków prewencyjnych dla zwalczania aktów terroru. Zdaniem wielu ekspertów, XXI wiek będzie właśnie stuleciem terroryzmu...
– Niewątpliwie terroryzm jest wojną i to wojną prowadzoną bez żadnych zasad, jako że uderza w zupełnie niewinnych ludzi. Ale choć jest on elementem pewnej ideologii obłędu, to zbytnim uproszczeniem byłoby kłaść to zjawisko jedynie na karb czyjegoś fanatyzmu. Bo z pewnością bierze się on także ze świadomości niesprawiedliwości społecznych, nierówności w podziale dóbr, ucisku pewnych grup itp.
Mamy oczywiście prawo bronić się przed terroryzmem, ale powstaje pytanie, czy jedyną i najbardziej właściwą obroną jest uderzanie prewencyjne. Być może lepszym i bardziej dalekowzrocznym sposobem byłaby próba rozeznania przyczyn terroryzmu i przeciwdziałania im zawczasu.
Zdaje się to także dostrzegać sam Kościół, który stopniowo przenosi środek ciężkości z dyskusji nad definicją o wojnie uprawnionej na wskazywanie innych środków osiągania pokoju...
– I to jest chyba dziś jedyna sensowna droga. Pierwszą kwestią jest pokój w człowieku, drugą zaś eliminowanie zjawisk, stanowiących bezpośrednią przyczynę wojen. Bo tak długo, jak długo będziemy doświadczać na świecie niesprawiedliwości, tak długo będzie istniała pokusa i niebezpieczeństwo sięgnięcia po środki militarne. W tym kontekście warto więc jeszcze raz powtórzyć: wojna nie jest i nie powinna być środkiem budowania pokoju.