W podtytule swojej biograficznej książki "Ostatnia walka" Jan Zumbach napisał: "Moje życie jako lotnika, przemytnika i poszukiwacza przygód". I w tym stwierdzeniu nie ma żadnej przesady ani fanfaronady. Bo życie "Donalda Ducka" Zumbacha to gotowy scenariusz filmowy spełniający wszelkie prawidła nakreślone przez mistrza Hitchcocka: na początku musi być trzęsienie ziemi, a potem napięcie powinno już tylko rosnąć...
Janek przepchnął się z innymi niedorostkami, żeby być jak najbliżej (...). Stał i patrzył jak zahipnotyzowany. Samoloty znów nabrały wysokości, zrobiły pętlę, a potem oba weszły w zapierającą dech w piersi pikę. Gdy od twardej ziemi dzieliły je zdaje się, tylko metry, poderwały się w górę i zniknęły za horyzontem na wschodzie (...). To właśnie wtedy, na tej łące, młodziutki Jan Zumbach śmiejąc się, z oczami pełnymi łez radości, przysiągł "sobie na wszystkie świętości: tak, tak, tak, będę pilotem - tak Lynne Olson i Stanley Cloud opisali w swojej bestsellerowej książce "Sprawa honoru" jeden z najważniejszych dni w życiu Jana Zumbacha. Działo się to wiosną 1928 roku podczas pokazów lotniczych w Brodnicy. Wówczas to mały Jan Zumbach po raz pierwszy w życiu oglądał z bliska aeroplan.
Obrońca kominów
Jego dziadkowie byli Szwajcarami, którzy osiedli w Polsce. On sam ucinał wszelkie wątpliwości: "Niemal każdy, słysząc to nazwisko, przyznaje, że nie jest ono spotykane zbyt często. Co ciekawsze, należy do człowieka, który ze względu na autentyczne szwajcarskie pochodzenie jest również szwajcarskim obywatelem, ale z racji miejsca urodzenia, związków rodzinnych i wychowania czuje się wyłącznie Polakiem".
Wrodzony upór i konsekwencja pozwoliły Zumbachowi - mimo protestów matki - na realizację dziecięcych marzeń: w 1938 roku skończył elitarną Szkołę Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie i dostał przydział do legendarnej 111. eskadry myśliwskiej, gdzie trafiali jedynie najlepsi z najlepszych. Tutaj spotkali się Krasnodębski, Łokuciewski, Urbanowicz, Ferić, no i oczywiście sam Zumbach - wszyscy ci, którzy za kilka lat mieli stworzyć legendarny Dywizjon 303, uważany przez wielu za najwybitniejszą formację w historii całego lotnictwa wojskowego.
Zanim jednak Zumbach i jego koledzy znaleźli się w Anglii, musieli jeszcze przebyć długą drogę znaczoną wojennymi klęskami.
Kilka miesięcy przed wybuchem wojny Zumbach uległ wypadkowi podczas lądowania i z połamanymi nogami został skierowany na rekonwalescencję. Wojna zastała go z dala od jednostki. W końcu, po kilku beznadziejnych próbach dotarcia do kolegów, 17 września 1939 roku w samolocie treningowym przeleciał na rumuńską stronę. Wtedy jeszcze nie zdążył zapolować na "fryców", zdołał za to przedostać się do Francji. Tu jednak znów nie dane mu było powąchać prochu, ponieważ Francuzi skierowali go do klucza "kominowego", którego zadaniem była obrona obiektów fabrycznych i inne równie "odpowiedzialne" zadania.
W końcu po kolejnej przegranej kampanii Zumbach znalazł się w Anglii.
W niemieckiej gościnie
Tutaj wreszcie Polacy dostali okazję do prawdziwego rewanżu. Już w pierwszym tygodniu walk piloci z Dywizjonu 303 "utłukli" prawie czterdzieści hitlerowskich maszyn. Takim wyczynem nie mógł pochwalić się żaden inny aliancki dywizjon. Sam "Johny" Zumbach w pierwszym swoim powietrznym starciu skosił dwa niemieckie bombowce. To był początek wyrównywania rachunków za wrzesień 1939 i hitlerowską okupację, a polscy lotnicy z dnia na dzień stali się bożyszczami całej Anglii.
I choć wszyscy polscy myśliwcy stanowili zbiór wybitnych indywidualności, Jan Zumbach nawet na ich tle jawił się jako postać wyjątkowa.
Był posiadaczem licznych pseudonimów. Mówiono o nim "nasz złotousty megafon" - ze względu na tubalny głos i "Kaczor Donald" z racji charakterystycznego zadartego nosa. "Johny" - jak go również nazywano - nie obrażał się. Wręcz przeciwnie - na kadłubach wszystkich swoich samolotów malował disnejowskiego kaczora, który stał się jego znakiem rozpoznawczym.
Miał opinię wyjątkowego szczęściarza, wychodzącego cało z najgorszych opresji; flirciarz, ale koleżeński, pełen uroku osobistego, tryskający humorem. Jego dywizyjny kolega Bolesław "Gandhi" Drobiński wspominał, że podczas jednego z lotów bojowych w drodze powrotnej z Francji któryś z młodych pilotów w połowie kanału krzyknął przez radio: "mam mało benzyny, nie wystarczy do brzegu". Na co Zumbach odpowiedział we właściwy sobie sposób: "to wyłącz silnik".
Taki był właśnie "Johny". Sardoniczny nawet w obliczu śmierci. Ale przede wszystkim był fenomenalnym i odważnym do szaleństwa pilotem. Kilka razy dosłownie ocierał się o śmierć, skacząc na spadochronie z palącej się maszyny. W 1941 roku zaatakowany przez pięć nieprzyjacielskich maszyn zdołał jeszcze uszkodzić jedną z nich i w na pół sprawnym samolocie wrócić do bazy.
Dwa tygodnie przed końcem wojny "zdążył" nawet zostać jeńcem wojennym, kiedy wskutek mgły i ciemności przekroczył linię frontu i musiał lądować na terytorium niemieckim. Ale cóż to była za niewola! Zumbach przekonał bowiem niemieckiego dowódcę, by ten w obliczu zbliżających się aliantów zakwaterował "Johny'ego" w najlepszym hotelu w mieście...
Czterokrotnie odznaczany był Krzyżem Walecznych, dwukrotnie brytyjskim Zaszczytnym Krzyżem Lotniczym - Distinguished Flying Cross, a także Krzyżem Srebrnym Virtuti Militari.
Jednak pomimo kolejnych awansów Jan Zumbach widząc, w jaki sposób alianci traktują sprawę polską, z biegiem czasu stawał się coraz bardziej zgorzkniały. Już jako dowódca Dywizjonu 303 razem z innymi pilotami zasłużonymi w Bitwie o Anglię wysłał błagalny telegram do królowej brytyjskiej z prośbą o pomoc dla walczącej w 1944 roku Warszawy. Polacy nie otrzymali żadnej odpowiedzi...
Pies wojny
"Człowiek, którego żywiołem była przygoda i niebezpieczeństwo, na wieść o porzuceniu Polski przez Anglię i Amerykę, zareagował zniechęceniem i cynizmem. Pod koniec roku 1944, pełniąc rolę oficera łącznikowego pomiędzy RAF-em i kilkoma polskimi dywizjonami latającymi nad Belgię i Holandię, odkrył nowe sposoby na ekscytujące życie. (...)Został przemytnikiem, przewożąc kontrabandę samolotami RAF-u na kontynent i wyspę. Wyspecjalizował się w szmuglu diamentów" - tak opisywali przeistoczenie "Johny'ego" autorzy "Sprawy honoru".
Wydawało się, że to już koniec wojennego etapu w życiu Zumbacha, który zakończył II wojnę światową z imponującym bilansem 13 wrogich samolotów zniszczonych na pewno i 5 zestrzelonych prawdopodobnie.
W październiku 1946 r. zdemobilizował się i wyjechał do Szwajcarii, już jako jej obywatel Jean Zumbach. Co ciekawe, człowiek, który przez kilka lat codziennie ryzykował życie w obronie Anglii, teraz dostał jedynie trzy dni na opuszczenie Wysp...
Zumbach pod przykrywką założonej przez siebie firmy lotniczej dalej szmuglował diamenty, szwajcarskie zegarki i papierosy. Potem przez jakiś czas prowadził w miarę stabilną egzystencję, jako właściciel lokali rozrywkowo-gastronomicznych. Długo jednak nie wytrzymał tej "gnuśności".
W 1962 roku został najemnikiem. Jako tajemniczy John Brown stworzył lotnictwo Katangi - secesyjnej kongijskiej prowincji, która zapragnęła stworzyć samodzielne państwo. Po klęsce wojsk Katangi wrócił do Francji i zajął się prowadzeniem restauracji.
Ale niespokojny duch nie pozwolił mu usiedzieć na miejscu. W 1967 roku powrócił na Czarny Ląd, by swym doświadczeniem lotniczym wspomóc wojsko Biafry - zbuntowanej chrześcijańskiej prowincji uciskanej przez muzułmańską większość zamieszkującą Nigerię.
Potem tułał się po świecie, imając się różnych - nie zawsze legalnych zajęć.
Umarł prawie równo 20 lat temu 3 stycznia 1986 roku. Jeszcze kilka dni przed śmiercią 71-letni Zumbach mówił przyjaciołom, że ma do zrobienia interes życia. Wkrótce znaleziono go martwego w paryskim mieszkaniu. Nigdy nie wyjaśniono przyczyn jego zgonu...