Logo Przewdonik Katolicki

Ostatnie słowo

Ks. Mariusz Pohl
Fot.

Ciągle jesteśmy pod wrażeniem ostatnich dni: skupienia, wyciszenia, modlitwy, przekazów radiowych i telewizyjnych na najwyższym poziomie, ale także naszych osobistych wzruszeń, przeżyć i uczestnictwa we Mszach, czuwaniach, spotkaniach. Ojciec Święty nawet po swojej śmierci pozwolił nam przeżyć niezapomniane rekolekcje i niespotykane uniesienia. Ale uczucia zwykle szybko przygasają,...

Ciągle jesteśmy pod wrażeniem ostatnich dni: skupienia, wyciszenia, modlitwy, przekazów radiowych i telewizyjnych na najwyższym poziomie, ale także naszych osobistych wzruszeń, przeżyć i uczestnictwa we Mszach, czuwaniach, spotkaniach. Ojciec Święty nawet po swojej śmierci pozwolił nam przeżyć niezapomniane rekolekcje i niespotykane uniesienia.


Ale uczucia zwykle szybko przygasają, przeżycia wracają do normy wraz z telewizyjnymi reklamami, a wzruszenia wypalają się razem z płomykami świec i zniczy. Coś jednak pozostaje, musi pozostać. Od nas zależy - co. Dlatego warto jeszcze raz przeanalizować wydarzenia, przesłanie i znaki tych ostatnich dni, by wyciągnąć z nich naukę. I to wszystko powinniśmy potraktować jako testament Jana Pawła II. Testament, którego my mamy być wykonawcami.
Najpierw ten dosłowny, formalny testament, który został nam odczytany w oryginale, tak jak Ojciec Święty go pisał - po polsku. Jest to tekst wzruszający, bo przez te słowa przebija postać Człowieka. Przyzwyczailiśmy się widzieć w Papieżu Ojca Świętego, głowę Kościoła, Jana Pawła II - i dobrze, bo tak rzeczywiście jest. Gdy go słuchaliśmy lub czytaliśmy, wiedzieliśmy, że przemawia przez niego autorytet Kościoła i Chrystusa, że są to słowa natchnione, święte, jakich człowiek sam z siebie nie jest w stanie wypowiedzieć.
W swoim testamencie Ojciec Święty ukazuje nam jednak inne oblicze, jakże prawdziwe. Już w pierwszym zapisie, sprzed 25 lat, pojawiły się wątki i motywy bardzo ludzkie i osobiste, jakich potem z takim przejęciem i wzruszeniem słuchaliśmy w Kalwarii Zebrzydowskiej, czytaliśmy w "Tryptyku rzymskim", aż wreszcie dotarły one do nas z taką siłą w minionym Wielkim Tygodniu i oktawie Świąt Zmartwychwstania. Zrozumieliśmy, że Papież to też człowiek, także człowiek. A więc będzie musiał kiedyś umrzeć. Trudno było nam dopuścić tę myśl do świadomości. Przez długie lata wierzyliśmy, że Ojciec Święty będzie żył zawsze, że będzie dla nas taką niewzruszoną opoką i oparciem, źródłem bezpieczeństwa, gwarantem poczucia naszej wartości, powodem do chluby wobec innych narodów. Że w razie czego zawsze możemy jechać do niego do Rzymu, że nam pomoże w potrzebie, wesprze, obroni, podpowie. Był dla nas takim swego rodzaju supermanem, idolem, nieśmiertelnym herosem, kimś na wzór ojca dla malutkiego dziecka, które widzi w nim ideał, obrońcę i nadczłowieka.
Testament Ojca Świętego jest świadectwem jego pokory, realizmu i wiary. Myśl o śmierci nie była mu obca ani straszna. Myślał o niej ze spokojem, a nawet swego rodzaju radością na spotkanie z Panem, którego był pewien i oczekiwał z wielką ufnością. Z jednej strony czuł i zdawał sobie sprawę z ciężaru odpowiedzialności za losy Kościoła i świata, z drugiej miał świadomość swojej ludzkiej kruchości, słabości i konieczności śmierci. I w tej słabości powierzał się z całym zaufaniem Bogu. W Bożym Miłosierdziu, a nie w ogromie swoich zasług, pozycji i osobistej świętości upatrywał gwarancji zbawienia.
Kolejne fragmenty testamentu były spisywane każdorazowo podczas rekolekcji wielkopostnych. Był to dla Ojca Świętego czas szczególny, w którym stawał przed Bogiem niejako prywatnie, we własnym imieniu, jako Karol Wojtyła. W tej osobistej perspektywie widział coś więcej niż wtedy, gdy stawał przed Bogiem jako urzędowy Następca św. Piotra. I może właśnie w tych osobistych przemyśleniach o swojej śmierci i ufności złożonej w Bogu, Ojciec Święty znajdował w sobie źródło siły do dawania tego niespotykanego świadectwa wierności do końca, niepoddawania się uciążliwościom podeszłego wieku i choroby. Miał odwagę niczego przed światem nie skrywać, bo najpierw powierzył to wszystko Bogu.
Jakby w przeciwieństwie do braku własności materialnej, Ojciec Święty był świadom swego udziału w wielkim bogactwie duchowym, które było mu dane: spotkania ze wspaniałymi ludźmi, wielkie przeżycia, ważne dokonania, których był twórcą i uczestnikiem. Na plan pierwszy wysuwa się tu duchowe bogactwo Kościoła: Słowo Boże, święta liturgia, wspólnota i posługa Episkopatu i prezbiterium całego świata, nauka Soboru Watykańskiego II… Kto wie, czy najważniejszą dyspozycją tego testamentu nie jest właśnie powierzenie dziedzictwa soborowego tym, którzy do jego realizacji są powołani. To zobowiązanie ma wytyczać Kościołowi i nam kierunek na przyszłość. I jeszcze jeden wielki skarb Kościoła: krew męczenników i prześladowania świadków wiary, zwłaszcza XX wieku.
Wreszcie w zakończeniu Ojciec Święty wraca do ludzi, kraju i lat dzieciństwa, młodości, do swoich korzeni. Miał świadomość, co go ukształtowało, wobec kogo i czego ma dług wdzięczności. To dziedzictwo polskiej kultury, krajobrazu, ludzi jest także naszym udziałem - mamy do niego dostęp i możemy z niego czerpać do woli. Ale wynika stąd postulat pod adresem szkoły, telewizji, instytucji kulturalnych i politycznych, by to dziedzictwo nam przybliżali i udostępniali, by je cenili jako źródło tożsamości i potęgi narodowej, na równi z gospodarką i polityką.
Jakby na przedłużeniu tego formalnego testamentu, mamy całą ogromną spuściznę nauczania Ojca Świętego: encykliki, listy, niezliczone przemówienia, dokumenty, ale także filmowe zapisy z pielgrzymek i audiencji, zdjęcia ze spotkań z ludźmi, dźwiękowe nagrania kazań. Znamienny był tu słynny znak z pogrzebu Papieża - ten zamknięty przez poryw wiatru Ewangeliarz. Słyszeliśmy zapewne różne interpretacje i wykładnie, co to mogło oznaczać. Dla mnie jest to wskazówka, że trzeba umieć przejść od symbolu do rzeczywistości. Księga Ewangelii na trumnie Jana Pawła II to był symbol: wymowny i bogaty w treść. Ale z chwilą, gdy diakon szedł do ambonki, by odczytać żywe słowo Ewangelii, symbol musiał ustąpić miejsca rzeczywistości: księga się zamknęła, bo z ambony popłynęło żywe słowo Boże. Mieliśmy odwrócić oczy od symbolu i skupić się na realnym życiu.
Niestety, mamy tendencję odwrotną: by od rzeczywistości przechodzić, a raczej uciekać, do symboli. Łatwość stawiania pomników, gorliwość w przemianowywaniu ulic i placów, zamiłowanie do akademii… W gestach tych nie ma oczywiście nic złego, ale pod warunkiem, że działania te nie zastępują rzeczywistości, lecz że tę rzeczywistość czytelnie wyrażają i streszczają. Ojciec Święty sam dał nam przykład, że jego gesty, które natychmiast urastały do rangi wymownych symboli, były na wskroś autentyczne, nikt nie kwestionował prawdy, która się w nich kryła.
I w tym kryła się siła oddziaływania Ojca Świętego, zwłaszcza wobec młodzieży: on żył tym, co głosił i czego nauczał. Był świadkiem autentycznym, a nie tylko urzędowym. Gdy mówił o modlitwie, to był przekonujący, bo sam się modlił. Gdy bronił godności człowieka, to był wiarygodny, bo sam każdego szanował. Gdy głosił Ewangelię, to nawet znane słowa brzmiały odkrywczo, bo on pokazywał nam, jak je realizować w praktyce. Jego słowa brzmiały inaczej, bo za każdym słowem kryło się nie tylko znacznie, ale i autentyczne świadectwo.
Oto, dlaczego na Placu św. Piotra - i w naszych sercach - rozbrzmiewało wołanie: "Santo, Santo subito". Oto dlaczego Episkopat Polski "z uznaniem patrzy na wszystkich, którzy poruszeni śmiercią Jana Pawła II wyrazili wolę głębokiej przemiany życia i kształtowania go w duchu przebaczenia i pojednania, ufni, że będzie ono trwałe i przyczyni się do poprawy międzyludzkich relacji". W realizację tych nadziei i wezwań powinniśmy się włączyć także my. Jesteśmy to winni Ojcu Świętemu. I sami na tym skorzystamy.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki