Wiadomość o tragicznej śmierci brata Rogera dotarła do mnie w środę 17 sierpnia rano, podczas papieskiej audiencji w Castel Gandolfo. Ojciec Święty nie potrafił ukryć wzruszenia, ale i mnie cisnęły się do oczu łzy. Trudno było znaleźć dla siebie miejsce na ziemi.
Założyciela Wspólnoty Taizé spotkałem po raz pierwszy dość dawno temu - w 1972 roku, kiedy brat Roger nie miał jeszcze 60 lat! Spędziłem tam wówczas dwa tygodnie. Nas, kilku Polaków przybyłych różnymi drogami z innego, oddzielonego murami świata, witano bardzo gościnnie. Już wówczas brat Roger mówił nam, potwornie zakompleksionym, o wielkich nadziejach związanych z polskim Kościołem. Mało wiedzieliśmy o odwiedzinach w tym miejscu kardynała Wojtyły, chociaż bracia wspominali, że kilka lat wcześniej, w 1968 roku, przyszły Papież poświęcił dom, który jest dziś centralnym miejscem ich spotkania z przybyszami ze świata. Pierwszy pobyt na wzgórzu urzekł mnie atmosferą modlitwy, pięknego śpiewu, a także otwartości na Kościół i świat.
Wracałem do Taizé wielokrotnie. Szczególnie ważne były dla mnie sierpniowe i wrześniowe dni 1978 roku, przed wstąpieniem do nowicjatu i przyjęciem dominikańskiego habitu. Odczuwałem szczególną potrzebę medytacji i długiej modlitwy. Nie tylko ja. Taizé było i jest "wylęgarnią" powołań.
Brat Roger napisał wiele książek, w których zawarł swe przemyślenia. Mają one zazwyczaj formę poetycką. Doskonale wyrażają bogactwo jego ducha i przeniknięcie Pismem Świętym. Był też wierny spotkaniom z rzeszami, które przez te lata przyjeżdżały do Taizé. Każdego traktował indywidualnie, starał się zrozumieć niepokoje serc, wysłuchać każdego. Ale był też człowiekiem ogromnej dynamiki, ciągle nowych pomysłów. Podczas organizowanych przez wspólnotę europejskich spotkań udręką dla tłumaczy była konieczność przekładania "na żywo". Okazywało się bowiem, że przygotowana wcześniej "wersja ostateczna" medytacji brata Rogera zmieniała się w trakcie jej wygłaszania. Dla braci był to chleb powszedni. Gorzej, kiedy przekładać musieli tłumacze mniej profesjonalni.
Brat Roger obejmował swą myślą cały świat, a zwłaszcza najbardziej zapomnianych, najuboższych. Posyłał do nich swoich braci, a kiedy był młodszy, przygotowywał swe listy - podstawę refleksji dla młodych przez cały rok - w slumsach Kenii czy Bangladeszu.
Założyciel Taizé kochał Kościół. Krótko po pierwszych ślubach braci został przyjęty przez Piusa XII. Od tej pory utrzymywał regularne kontakty z biskupami Rzymu, a jego ostatni list, napisany trzy dni przed śmiercią do Benedykta XVI, świadczy o pragnieniu kontynuowania tych więzi. W ostatnich latach mogłem spotykać brata Rogera bezpośrednio po audiencjach u Jana Pawła II. Zazwyczaj odbywały się one w marcu. Papież kilkanaście minut rozmawiał z bratem Rogerem sam na sam, a następnie proszono pozostałych braci. Zawsze w tych audiencjach uczestniczył pochodzący z Poznania brat Marek. Wszyscy wiedzieli, że brat Roger postrzegał w Ojcu Świętym Sługę Jedności, dlatego też chętnie przebywał w Rzymie.
Brat Roger ogromnie cenił Eucharystię. Przed kilkunastu laty dane mi było być świadkiem Mszy Świętej sprawowanej poza normalnymi godzinami modlitw przez brata Maxa Thuriana. Był wybitnym teologiem, jednym z pierwszych członków wspólnoty. Pod koniec lat osiemdziesiątych przyjął święcenia kapłańskie w Kościele katolickim. Brat Roger uczestniczył w tej Eucharystii, na klęczkach, z dostrzegalnym wzruszeniem, promieniejąc radością.
Śmierć założyciela Taizé po ludzku wydaje się absurdalna. Zawsze jednak, kiedy kapłan umiera podczas sprawowania posługi przy ołtarzu, w konfesjonale lub na ambonie, wierni odczytują w tym wydarzeniu znak wyjątkowego Bożego błogosławieństwa. Brat Roger zakończył swe ziemskie życie w Kościele Pojednania, otoczony rozmodlonymi braćmi i młodzieżą. Ufam, że teraz, w Domu Ojca, będzie skuteczniej wypraszał dla podzielonych chrześcijan łaskę jedności.