Gdyby nie klasztor, nie byłoby Alwerni. Pod tym stwierdzeniem podpiszą się bez wahania wszyscy jej mieszkańcy. Swój podpis gotowi są złożyć nie tylko na piśmie. Podpisem jest wszystko, co robią po tragedii, jaka spotkała ich wspólnotę.
Ten płomień nie zgaśnie
Docieram do Alwerni. Samochód parkuję ok. 300 m od kościoła przy budynku Ochotniczej Straży Pożarnej. Aż trudno uwierzyć, że płonący kościół dzieliła od najbliższej straży pożarnej tak niewielka odległość. Żywioł jednak wygrał walkę z człowiekiem. Zniszczył ukochane miejsce – miejsce modlitwy i spotkania z drugim człowiekiem. Ogromny pożar 6 marca ugasili strażacy. Już dzień po tragedii pojawił się nowy płomień, bo słowo to nabrało w Alwerni po tej nocy innego wymiaru. Mam wrażenie, że płomień jest tutaj już tylko jeden. To niegasnący płomień nadziei na to, że wierni znów wejdą do swojego ukochanego kościoła, że ojcowie bernardyni znów będą w normalnych warunkach prowadzić tak wspaniale tutejszą parafię. Tego płomienia nic nie zgasi. Są tacy, którzy o to zadbali. O nich między innymi będzie ten tekst.
Stopiona rama, płótno nienaruszone
Wiele osób w Polsce o Alwerni usłyszało może pierwszy raz, gdy stacje telewizyjne, radio i prasa relacjonowały pożar tutejszej wielowiekowej świątyni. Natomiast dla innych jest to miejsce najbliższe sercu. Przede wszystkim dla tutejszej ponaddwutysięcznej wspólnoty parafialnej kościół i klasztor – gdzie nie tylko mieszkali ojcowie bernardyni, ale również odbywały się liczne spotkania wspólnot parafialnych, gdzie organizowano wiele interesujących akcji duszpasterskich – to jakby drugi dom. I wreszcie trzecia grupa. To pielgrzymi przybywający do tutejszego sanktuarium Jezusa Miłosiernego, w którym znajduje się ikona obrazu Miłosierdzia Bożego – obraz Ecce Homo umieszczony w specjalnej kaplicy. Sama nazwa miejscowości nawiązuje do góry La Verna w Toskanii, gdzie znajduje się sanktuarium upamiętniające stygmaty otrzymane przez św. Franciszka. Tutejsza parafia nosi wezwanie stygmatów świętego z Asyżu. W pożarze cudownie ocalał obraz je przedstawiający. Stopiła się rama, a płótno zostało nienaruszone!
Stają, nie wierzą, choć widzą
Zbliżam się do świątyni. Już z daleka można poczuć dym albo parę, która wydobywa się z dogasających belek leżących na ziemi, mimo że od pożaru minęło już wiele godzin. Obiekt otoczony jest czerwoną taśmą. Przed nią stoją ludzie w żółtych kamizelkach. To nie osoby z firmy ochroniarskiej, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. To parafianie, którzy na zmianę czuwają przy swojej świątyni, pełniąc dyżur w ramach przyklasztornej straży obywatelskiej. Wystarczy wpisać się na listę w remizie. Wśród osób zgłaszających się przeważają głównie mężczyźni, ale na liście są też kobiety. Ochotnicy pilnują, by nikt niepożądany nie dostał się do kościoła i nie wyniósł cennych przedmiotów. Dbają też o bezpieczeństwo. Każdy, szczególnie parafianie, nie z ciekawości, ale z potrzeby serca, chcą zobaczyć swój Dom. Wielu przychodzi tu, staje i tylko z daleka z niedowierzaniem wpatruje się w kościół.
„Tylko ta głucha cisza”
Co kryje się w sercach tych, którzy ze łzami w oczach patrzą na swoją świątynię? Może myśli podobne do tych, które zapisała jedna z bardzo aktywnych parafianek: „Mury, w których działałam od kilkunastu lat. W miejscu tym przeżywałam wiele radości, piękne chwile, ale i smutki. Oddawałam całą siebie w wielu wspólnotach tam działających. Były czasy, że było to miejsce, do którego zawsze można było pójść, posiedzieć, pomodlić się, pośpiewać. Teraz wydawałoby się została tylko pustka, puste mury w środku, zalane ściany, popalone stropy, zadymione rzeczy, z których wiele już się do niczego nie nada. Rzeczy, które tworzyliśmy z przyjaciółmi. Wydawałoby się, że nic już nie ma. Tylko smutek, który zapanował w praktycznie całym miasteczku. Tylko ta głucha cisza...”.
Koniecznie napiszcie o…
Stoję przy kościele. Nie próbuję nawet szukać i pytać o gwardiana. Na pewno wypadałoby porozmawiać z przewodnikiem parafii. Jestem przekonany, że ma teraz ważniejsze sprawy, a ja nie chcę za wszelką cenę odrywać go od obowiązków tylko dlatego, że jestem dziennikarzem. Spotykam innego bernardyna spośród tutaj pracujących, który mimo widocznego w oczach smutku i zmęczenia, zamienia ze mną kilka słów. Prosi na koniec, żebym koniecznie napisał o wielkiej ludzkiej życzliwości, z którą się spotykają.
Już dzień po pożarze zawiązał się Komitet Odbudowy Klasztoru. Barbara Białogłowicz-Barcik, prowadząca rzetelnie i ciekawie stronę internetową parafii w Alwerni, mówi, że po pożarze i pytaniach „co z nami będzie?”, w odpowiedź „damy radę” ojcowie i parafianie uwierzyli dopiero wtedy, gdy otrząśnięto się z pierwszego szoku, gdy wszyscy zabrali się ostro do pracy i gdy zaczęła napływać pomoc. „Zrozumieliśmy, że nie zostaniemy sami...”.
Wielka ludzka życzliwość
Mówi o. Izydor Wróbel, duszpasterz w parafii, animator wielu wydarzeń odbywających się na jej terenie
– Zniszczenia są ogromne. Dach klasztoru jest całkowicie zniszczony. Istnieje ryzyko, że zawalą się dwie kopuły, bo naruszona jest ich konstrukcja. Strop musi być rozebrany, trzeba odbudować całą konstrukcję dachu, a wcześniej zabezpieczyć całą budowlę, aby padający deszcz nie dokonał kolejnych zniszczeń. Kościół dodatkowo zniszczyła woda gasząca pożar. Przez ostatnich dziesięć lat nasze sanktuarium było systematycznie odnawiane i remontowane. To była perełka, a teraz zaczynamy wszystko od nowa. Udało się uratować obraz Ecce Homo. Kaplica, w której znajduje się płótno, została nienaruszona, choć ogień był blisko niej.
Gdy zaczął się pożar, nie wierzyliśmy, że ogień tak szybko się rozprzestrzeni. Nie myśleliśmy nawet o ewakuacji. Gdy jednak żywioł szybko się przemieszczał, priorytetem było ocalenie obrazu Ecce Homo. Wszystko było przygotowane do jego ewakuacji, ale czekaliśmy na rozwój sytuacji, bo nie chcieliśmy go niszczyć. Na szczęście ogień nie wtargnął do świątyni.
W ostatnich dniach spotkaliśmy się z przeogromną życzliwością ludzi. Parafianie przygarnęli nas do domu, wyprali rzeczy, nakarmili nas. Przez chwilę mieszkaliśmy u nich, dawali nam nawet klucze do swoich mieszkań. Ludzie się zjednoczyli w tej trudnej sytuacji. Ościenne parafie śpieszą z pomocą. Obecnie aktorzy Andrzej i Mikołaj Grabowscy udostępnili nam swój dom znajdujący się bardzo blisko klasztoru. Dwóch z ojców opuściło klasztor. Zostało nas czterech. Cieszymy się, że blisko klasztoru w strażnicy będziemy mogli prowadzić duszpasterstwo. Prosimy wszystkich za pośrednictwem „Przewodnika Katolickiego” przede wszystkim o modlitwę, a tym, którzy są w stanie wesprzeć odbudowę świątyni, serdecznie dziękujemy. Nie tracimy nadziei, zachowujemy ją w swoim sercu dzięki ludzkiej życzliwości, której ciągle doświadczamy.
„Nie płacz, nie płacz. Damy radę… Musimy”
6 marca. Jestem w jednym z krakowskich kin z przyjaciółmi. Oglądamy oscarowy film, więc powinno być ciekawie. Produkcja powoli zmierza do końca, kiedy na ekranie komórki zabłysnęła biała koperta: Masz 1 nową wiadomość. Zmieszanie na twarzach, a chwilę potem: Trzeba iść! A co się dzieje? Podobno klasztor się pali (…). Dla Jego bolesnej męki. Metr za metrem… Miej miłosierdzie dla nas i całego świata… kilometr za kilometrem. Droga przesuwa się w rytm Koronki. Ojcowie bernardyni, z którymi jadę, nerwowo odbierają telefony. Komórki drgają, z kolejnym połączeniem drżą też ręce. Już z daleka widać niebieskie światła. Na drodze woda. Im bliżej klasztoru, tym jej więcej. Policjantka w odblaskowym plastronie każe się nam zatrzymać. – Dalej nie wolno jechać. – My z klasztoru. Przepuszcza, choć niechętnie. Nad kościołem unosi się czerwona łuna. Niedowierzanie, zaskoczenie. To nie wygląda dobrze. Nie tak to sobie wyobrażałem po drodze. Szybko otwieramy drzwi. Wokoło wielu ludzi, znajomych, przyjaciół. Zbiegamy w dół, bliżej klasztoru. Serca biją coraz mocniej. Co my tam zobaczymy, co my tam zobaczymy? Gdzie jest gwardian? Kogo zapytać? Rozglądam się dookoła. Widzę znajomego zakonnika. Ojcowie pobiegli dalej, ja przystanąłem przy nim. - Nic się bratu nie stało? Właśnie wróciliśmy. –Dokąd oni poszli? – Bliżej klasztoru. – Tam nie wolno, dużo dymu. – A kościół, jak? Co z kościołem? – Nie ma czym oddychać, wynieśli Pana Jezusa. W rozmowę wtrącił się policjant: – Proszę się cofnąć.
Słońce wstało. Na ulicy mijam mężczyznę, który jak wielu tego ranka wyszedł, żeby przekonać się na własne oczy, co tak naprawdę stało się w nocy. Czerwone od łez oczy mówią wszystko. W strażnicy zorganizowano tymczasową kaplicę. Wchodzę na poranną Mszę… Widzę ojców. Wczoraj siedzieliśmy w kinie. Nie wytrzymałem. Rozpłakałem się na ich widok. – Nie płacz, nie płacz. Damy radę… Musimy. Bóg nas nie opuścił.
MOŻESZ POMÓC
Klasztor oo. Bernardynów w Alwerni
ul. Klasztorna 1
32–566 Alwernia
12 8444 0008 0040 0411 3188 0002
Więcej informacji:
www.bernardyni-alwernia.p