Logo Przewdonik Katolicki

Życiorys na trzydzieści osób

Tomasz Krzyżak
FOT. MUZEUM MARTYROLOGII "POD ZEGAREM" W LUBLINIE.

Powtarzamy, że brakuje dziś autorytetów. Są nam potrzebne zwłaszcza teraz, gdy mocno politycznie podzieleni weszliśmy w setną rocznicę odzyskania niepodległości. Wanda Półtawska jest niemal równolatką wolnej Polski. I jej autorytetem.

W czasie, gdy dużo mówi się o patriotyzmie i miłości do ojczyzny, ale też w czasie, gdy z codziennego życia wielu wyrzuciło Boga, a słowa „ojczyzna” i „honor” domagają się nowych definicji, Wanda Półtawska jest dla nas świadectwem.
Dla jednych jest przyjaciółką Jana Pawła II. Drudzy uznają ją za „szarą eminencję” Kościoła w Polsce. Jeszcze inni widzą w niej przede wszystkim niestrudzonego obrońcę życia dzieci nienarodzonych, promotora tradycyjnej rodziny. Kolejni będą kojarzyć ją z faktem, że podczas II wojny światowej była więźniarką obozu koncentracyjnego w Ravensbrück, gdzie stała się ofiarą eksperymentów pseudomedycznych. Inni zaś przypomną sobie, że w 2016 r. została odznaczona Orderem Orła Białego, a w trakcie jego wręczania prezydent Andrzej Duda mówił, że właściwie powinien przed nią klękać.
 
Za dużo wątków
Właściwie każde z powyższych twierdzeń jest prawdziwe, ale do tego katalogu dałoby się jeszcze sporo dopisać. Ot, choćby to, że w latach sześćdziesiątych poprzedniego stulecia została uzdrowiona z choroby nowotworowej. Przyczynił się do tego swoją modlitwą Ojciec Pio, którego o tę modlitwę prosił ówczesny metropolita krakowski kard. Karol Wojtyła. On sam był dla niej „bratem”, kierownikiem duchowym i przyjacielem całej jej rodziny. Sama Wanda Półtawska powtarza bowiem za swoim nieżyjącym już dziś przyjacielem ks. Tadeuszem Fedorowiczem, że jej życiorysu starczyłoby na obdzielenie trzydziestu osób. – Za dużo wątków. Trudno to poskładać – tłumaczy.
Właśnie. Gdyby usiąść i poskładać wszystkie wątki, nagle się okaże, że życie Wandy Półtawskiej zaczyna się w 1941 r. – w momencie gdy trafia do obozu w Ravensbrück. Potem zaś nierozerwalnie będzie związane z Krakowem, z pracą w poradni rodzinnej przy tamtejszej kurii, z Karolem Wojtyłą… Co było wcześniej? Gdzie kształtowała się jej osobowość? Kto miał na nią największy wpływ? Ona sama mówi o tym niewiele, pozostaje zatem żmudne śledztwo. I jeśli czegokolwiek chcemy dowiedzieć się o Wandzie Półtawskiej, musimy zacząć od rodziny.
 
Imieninowe kwiaty do obozu
Na początek trzeba obalić pewien mit. Wanda Półtawska nie jest krakowianką! Urodziła się w Lublinie i z tym miastem związane jest całe jej dzieciństwo i młodość. Przyszła na świat w rodzinie Anny i Adama Wojtasików, których los zetknął ze sobą właśnie w tym mieście. Pobrali się w lubelskiej katedrze w czerwcu 1905 r. Mieli trzy córki. Ostatnia – Wanda Wiktoria – urodziła się 2 listopada 1921 r.
Jednak sama Półtawska, chociaż zajmuje się tematyką rodzinną, do swoich doświadczeń odwołuje się rzadko. W jej wspomnieniach nigdy nie pojawiają się siostry, czasem napomyka o matce, najwięcej miejsca poświęca ojcu. „Ja byłam córką tatusia, a mama była nadzwyczajna, dobra kochana, ale ja byłam tatusiowa niunia” – powie w poświęconym jej filmie dokumentalnym „Duśka”.
Nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że ojciec był jej autorytetem. To z nim będzie podziwiała kwiaty i drzewa, na wspólnych wyprawach do lasu zbierała dziwne korzenie i szyszki. „Przynosiliśmy jakieś kwiaty, które potem ojciec sadził w doniczce lub ogródku. W domu pełno było kwiatów, które ciągle kwitły, i wszyscy mówili, że ojciec ma szczęśliwą rękę do kwiatów, bo jemu co roku kwitły nawet takie, o których pisano, że kwitną raz na parę lat” – wspominała.
To ojciec w 1942 r. wyśle na imieniny do uwięzionej córki kwiaty! To on w czerwcu 1944 r. napisze pierwsze zdania w liście, który potem zostanie zapieczony w cieście i przemycony do Wandy do obozu. To na jej rękach w lutym 1950 r. Adam Wojtasik umrze. Przytomnie, z modlitwą i pieśniami maryjnymi na ustach. Umierając, będzie grał na organkach...
A matka? „Matki się nie zapomina. Jakiekolwiek mogą być układy międzyosobowe, ta więź jest silniejsza niż wszystkie inne. Moja matka. Zawsze umiera za wcześnie, zawsze chciałoby się ją jeszcze mieć” – powie Półtawska. I nic więcej. Drobne, mało istotne wspominki. Żadnych konkretów. Ale przecież to matka w 1967 r. miała – co odnotowała w jednej ze swoich książek Półtawska – przepowiedzieć kard. Karolowi Wojtyle, że zostanie papieżem. Tak też się stało. Zmarła w marcową niedzielę 1976 r. Wedle relacji córki, z różańcem z Ziemi Świętej w rękach.
 
Nie spała
Wróćmy do dzieciństwa Wandy Półtawskiej. Edukację odbierała m.in. w prestiżowej szkole sióstr urszulanek. Dziesięć lat, które spędziła w tej szkole, miało ogromne znaczenie dla jej dalszej przyszłości. Placówka prowadzona przez siostry była jedną z lepszych szkół w ówczesnym Lublinie. Swoje córki posyłali tu najznamienitsi i najbogatsi mieszkańcy miasta. Decyzja o umieszczeniu Wandy w tej szkole należała do ojca. Nikt nie wie, w jaki sposób tej biednej rodzinie udawało się opłacać czesne.
To w szkole urszulanek Wanda podjęła decyzję, która miała duży wpływ na jej życie. Wstąpiła wtedy w szeregi – raczkującego jeszcze wówczas w Polsce – ruchu skautowego. Przynależność do Związku Harcerstwa Polskiego i przyrzeczenie wierności Bogu oraz ojczyźnie zdeterminowało jej późniejsze wybory. Rok przed wybuchem II wojny światowej została drużynową. O swej działalności w skautingu pisała: „W szarym harcerskim mundurku wędrowałyśmy na obozach harcerskich. Ileż to było radości, jasnej, czystej radości. (…) Wędrowaliśmy po górach, spaliśmy pokotem na sianie, druhny i druhowie obok siebie (…) były wspólne ogniska pełne śmiechu (…) i zanim obóz poszedł spać, biła w niebo wieczorna pieśń: «O, Panie Boże, Ojcze nasz, w opiece swej nas miej!». Jakże wspaniałą miałam młodość w tych Szarych Szeregach!”.
„Była moją drużynową. Była wymagająca w stosunku do siebie, w stosunku do nas dziewczyn” – mówiła jej koleżanka Stanisława Kiewel-Witkowska. Sama Półtawska po latach powie, że harcerstwo było dla niej bardzo ważne, a ideałów wówczas poznanych trzymała się przez całe życie. Kiedy wybuchła wojna Wanda przez cały wrzesień 1939 r. pełniła rolę lidera, a to posyłając swoje dziewczyny do pracy w szpitalu polowym, a to ratując książki z płonącej księgarni przy jednym z klasztorów, to znów niszcząc dokumenty w Komendzie Garnizonu, a które mogły przecież wpaść w ręce Niemców. Była jednocześnie w kilku miejscach. Nie spała.
 
Numer 7009
Gdy na początku 1940 r. w Lublinie zaczęły tworzyć się struktury konspiracyjne harcerki stały się jej ważnym ogniwem. Pełniły rolę kurierek, ale także osłony dla ważnych postaci podziemia. W tę niebezpieczną pracę zaangażowała się także Wanda. Konsekwencją tego było najpierw aresztowanie, potem brutalne śledztwo w więzieniu Gestapo, wreszcie wyrok śmierci i wywózka do obozu koncentracyjnego, gdzie przeprowadzano operacje pseudomedyczne.
Dlaczego to robiła? Po co narażała swoje życie? Pewnie nikt, kto tego nie przeżył, nie będzie w stanie odpowiedzieć na tak postawione pytanie. „Polska, kraj, ziemia, naród – Orzeł Biały na amarantowym tle! (…) nikt nie ośmiela się dziś mówić o… o miłości Ojczyzny. A ona ma swoje symbole, które powinny być świętością dla ludzi, dla narodu. Ojczyzna ma swój hymn, ma swoje sztandary i swoje pomniki, miejsca święte; ma swoją hagiografię, świętych umęczonych za Nią – swoje krzyże” – pisała po wielu latach, jakby odpowiadając na moje pytania.
We wrześniu 1941 r. Wanda Półtawska w lubelsko-warszawskim transporcie znalazła się w obozie w Ravensbrück. Od teraz nie miała już imienia ani nazwiska. Był tylko numer: 7009. Potem zaś obozowe życie i praca. Przewożenie piasku lub śniegu z jednego miejsca w drugie. Szycie ubrań dla niemieckich żołnierzy, wyrąb lasu. Równolegle w barakach powstawały tajne szkoły, w których starsze więźniarki uczyły młodsze. Najgorsze było czekanie. Na co? Na koniec wojny, wyzwolenie, śmierć…
 
Króliki
1 sierpnia 1942 r. do więziennego szpitala w KL Ravensbrück zabrano Wandę i pięć innych kobiet. Wyselekcjonowano je kilka dni wcześniej spośród wszystkich przywiezionych do obozu we wrześniu poprzedniego roku. W szpitalu kobiety dostawały zastrzyk usypiający, a potem wwożono je po kolei na salę operacyjną. Wracały z nogami w gipsie i wypisanymi na nich tajemniczymi symbolami. Wanda wspominała, że tuż przed operacją błysnęła jej myśl, której jednak nie zdążyła wypowiedzieć: „Wir sind doch keine Versuchskaninchen” [„Nie jesteśmy królikami doświadczalnymi” – przyp. TK]. Określenie „króliki”, mimo że niewypowiedziane, przylgnęło do nich już na zawsze. Tak mówiono o nich w obozie, a potem także na wolności.
„Operacje” to chyba nie najlepsze słowo, jakiego można użyć w odniesieniu do tego, co przeszły więźniarki. Bardziej trafne będzie użycie sformułowania: eksperymenty pseudomedyczne. Niemcy zdecydowali o ich przeprowadzeniu, po tym gdy w czerwcu 1942 r., w wyniku zakażenia zgorzelą gazową, zmarł Reinhard Heydrich, szef Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Z powodu zgorzeli rosła także liczba zgonów żołnierzy walczących na froncie. Poszukiwanie i testowanie sulfonamidów zapobiegających zakażeniom zlecono prof. Karlowi Gebhardtowi, osobistemu lekarzowi Heinricha Himmlera. Leki testowano zaś na więźniarkach Ravensbrück. Niektóre operowano po kilka razy. Przecież i tak miały zginąć.
 
To nas uratowało
A jednak – jakby wbrew wszystkiemu – prawie wszystkie przeżyły, zachowując godność. O operacjach, z pomocą tajnej korespondencji, udało im się powiadomić świat. Kiedy pod koniec wojny Niemcy chcieli zlikwidować wszystkie „króliki”, cały obóz zaangażował się najpierw w ich ukrywanie, a potem przemycanie ich w transportach ewakuacyjnych. Dlaczego przeżyły? Co sprawiło, że się nie załamały, że potrafiły walczyć, zbuntować się? Półtawska przez lata nie potrafiła odpowiedzieć. Po prawie pięćdziesięciu latach od zakończenia wojny w jednej z książek wyznała, że chciałaby powiedzieć tak jak harcerz, Józef Kret, więziony w bloku śmierci w Oświęcimiu: „Myślę, że Pan Bóg tak chciał”. Ale nie umiała. Zmarła kilka miesięcy temu Stanisława Śledziejowska-Osiczko, również ofiara eksperymentów, mówiła mi: „Myśmy właściwie przez cały czas czekały na śmierć, a jednocześnie w jakiś sposób się ratowałyśmy. Byłyśmy młode i nie dopuszczałyśmy do siebie myśli o śmierci. I chyba to nas uratowało. Czasem sobie myślę, że przeżyłyśmy, by dać świadectwo. Banalne, ale chyba tak trzeba to wszystko tłumaczyć”.
Spośród 74 zoperowanych Polek (wszystkich kobiet było ponad 80) do dziś żyją tylko trzy. W tym Wanda Półtawska, która wtedy, w tych trudnych warunkach obozowych, gdy na każdym kroku czaiła się śmierć, podjęła najważniejszą decyzję: robić wszystko dla ocalenia godności, a także życia innego człowieka. Nie ustaje w tym, mimo że skończyła niedawno 97 lat. Uważa, że jej misja jeszcze nie dobiegła końca…
 



Tomasz Krzyżak publicysta „Rzeczpospolitej”. Autor książki Wanda Półtawska. Biografia z charakterem, Wydawnictwo WAM 2017
+okładka książki?

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki