Gdyby wsłuchać się i wczuć w to, w jaki sposób zapowiadane są święta w sklepach, na billboardach czy w telewizji, można by bez zawahania wysnuć wniosek: czeka nas sielankowy, bezproblemowy, ciepły i spokojny czas spędzony w gronie ukochanych osób. Pod choinką liczne prezenty zakupione dzięki wypchanym pieniędzmi portfelom, na talerzach bogactwo potraw przyrządzonych przez wesołe, pełne energii i entuzjazmu panie domu, a wokół biegają dzieci rozsiewające radość. Stół wigilijny gromadzi wolną od napięć rodzinę raz po raz wybuchającą salwami śmiechu, jak gdyby nigdy nie znała żadnego konfliktu. Tyleż kuszący to obrazek, co nierzeczywisty.
Głośna noc
Rzeczywistość jest może bardziej podobna do tej, którą oglądamy w filmie Cicha noc. Młody mężczyzna wraca na święta z emigracji, by sprzedać dom dziadka i zdobyć pieniędze na założenie własnej firmy w Holandii i w końcu wybić się ze schematu biedy oraz wesprzeć swoją rodzinę. Robi to w radosnym oczekiwaniu na potomka, którego pod sercem nosi czekająca na niego w Polsce dziewczyna. Gdy tylko próbuje wcielić w życie ten równie sielankowy jak świąteczne reklamy plan, cały system rodzinny skutecznie stawia mu opór. Ojciec pozwala mu sprzedać dom, ale tylko jeśli zostanie w Polsce; matka z ponurym grymasem na twarzy będzie miała mu za złe, że postanowił się uniezależnić; brat zarzuci mu po kilku dniach milczenia, że to przez jego wyjazdy za granicę wszystko się popsuło. Ostatecznie w okraszanym procentami ferworze wigilijnego wieczoru dom dziadka spłonie, a nasz bohater dowie się, że dziecko, którego się spodziewa, nie jest jego, tylko jego brata. W tej całej historii jedynie jego najmłodsza siostra nie zgłosi żadnych roszczeń i pretensji. Ona jedna powie: „Ja ciebie lubię”. Chciałoby się tylko jeszcze dodać: „…takiego, jakim jesteś”.
Życzenia czy roszczenia?
Wcale nie musimy posługiwać się wyreżyserowaną historią, by rozumieć, że coś jest na rzeczy. Wystarczy rzut oka na nasze wigilijne wieczory. Dzielenie się opłatkiem i składanie sobie życzeń – chwila trwogi i zawstydzenia, od której wielu wolałoby uciec. Owiany mroczną aurą moment, o którym wielu w duchu myśli: „niech już będzie po” – sprawca licznych niekoniecznie przyjemnych emocji, prowokator konfliktów, majsterszyk podprogowych komunikatów. „Życzę ci, byś w końcu znalazła męża”, „Życzę ci, żebyś nie był tak nerwowy”, „Żebyście przestali się kłócić”, „Życzę ci, byś kiedyś w końcu przeprowadził się z powrotem do domu i pomógł starym rodzicom”. Każdy z nas mógłby tu wspomnieć jedno z wielu usłyszanych przy opłatku życzeń, które zamiast wyrażać szczere i bezinteresowne pragnienie szczęścia czy dobrobytu, wbijały przykrą szpilę będącą mieszanką oczekiwań, pretensji albo własnych niespełnionych ambicji. Gdy na dodatek było to polane sosem żarcików i przekazane z uśmiechem na ustach, nietrudno było o wściekłość, z grzeczności naprędce maskowaną równie szerokim uśmiechem.
Ukryte oczekiwania
Co zatem właściwie wydarza się przy naszym wigilijnym stole? Magia cichej nocy oświetlonej betlejemską gwiazdą, z kolędami w tle, migoczącą choinką i zapachem karpia, rozpada się w drobny pył, gdy po raz kolejny słyszymy od bliskiej osoby życzenia, które zamiast nas podnosić, bolą. Dlaczego zamiast życzyć sobie dobrze, we wzajemne komunikaty wkładamy sporą porcję oczekiwań i żalów wobec drugiej osoby? Czy w ogóle nasze oczekiwania, by w drugiej osobie coś się zmieniło, najlepiej według naszej wizji, są jakkolwiek uprawnione?
Nie ma nic dziwnego w tym, że mamy różnorodne oczekiwania wobec drugiej osoby, szczególnie tej najbliższej. Matka chce, żeby córka poszła w jej ślady i została lekarzem. Ojciec oczekuje od syna, że zostanie w gospodarstwie i będzie mu pomagał. Przyszła babcia marzy o wnukach i ciągle przypomina o tym swoim dzieciom. Wracające na weekend ze studiów dziecko nie chce po raz kolejny słyszeć kłótni rodziców. Choć nasze oczekiwania rodzą się całkiem naturalnie, dobrze jest włożyć pewien wysiłek w nieustanne sprawdzanie, czy w ogóle mamy prawo oczekiwać czegoś takiego od drugiego człowieka.
Wiem, co dla ciebie dobre
Czy gdy mamy wizję życia drugiej osoby, wolno nam ją jej narzucać? Wydaje się oczywistym, że nie, a jednak z jakiegoś powodu nie potrafimy się powstrzymać. Być może największą przyczyną jest upór i przekonanie o tym, że tylko nasza racja jest słuszna. Trudno nam zaufać sobie nawzajem, zobaczyć, że być może droga, którą obiera drugi człowiek, jest jemu najwłaściwsza i dla niego najlepsza. Nieustannie dajemy sobie rady, które powstają w oparciu o konktekst naszego życia i naszych doświadczeń, więc po prostu nie mogą być dobrze dopasowane do czyjegoś życia. Ktoś, kto spędził całe życie na wsi, będzie uważał, że taki sposób życia jest po tysiąckroć lepszy niż pęd, który funduje miasto. A jednak jeśli wychowany na wsi młody człowiek wyjedzie do dużej metropolii, pozna tam ludzi i znajdzie pracę, może uznać, że dla niego to właśnie miasto jest miejscem, gdzie chce się rozwijać. Tego typu decyzje są zawsze indywidualne i należą do podstawowych praw każdego człowieka – prawa do wolnych wyborów i życia według tego, co sama uznaje za najlepsze dla siebie.
Nie tylko przekonanie o jedynej słuszności naszej drogi życiowej skłania nas do wywierania wpływu na życie bliskich. Również niespełnione ambicje sieją spore zamieszanie, co widać szczególnie w przypadku oczekiwań rodziców do dzieci. Jeśli nam jako rodzicom nie udało się czegoś w życiu zrealizować i w głębi serca mamy poczucie porażki w jakiejś sferze, możemy mniej lub bardziej subtelnie sugerować naszym dzieciom wybranie tej ścieżki, którą my nie podążyliśmy. Wierzymy, że jeśli dziecko pójdzie tą drogą, i my nie będziemy musieli mierzyć się z utratą i żalem po niepodjętych decyzjach, to emocje i doświadczenia dziecka będziemy mogli przeżywać jako własne.
Łatwiej nie rozmawiać
Finalnie być może jest też tak, że boimy się rozmawiać. Łatwiej jest zacisnąć zęby na tę godzinę spotkania przy wigilijnym stole, powymieniać się wątpliwej jakości życzeniami, pouśmiechać i mieć temat z głowy, niż wypowiedzieć kilka szczerych słów lub z prawdziwą troską zapytać członka rodziny, jak się ma, jak jego sprawy lub czy możemy jakoś pomóc. Być może jesteśmy zbyt wystraszeni tym, że kiedy zaczniemy rozmawiać, okaże się, że różnimy się bardziej, niż sądziliśmy, a nasze światy się rozmijają mocniej, niż tego byśmy chcieli. Może obawiamy się swoich trudnych historii? Jako rodziców lękiem napawa nas myśl, że nasze dziecko nie umie ułożyć sobie życia, bo to my coś zepsuliśmy? Lub jako dzieci za nic w świecie nie chcielibyśmy się dowiedzieć, że małżeństwo naszych rodziców jest na granicy rozpadu? A może wolimy siostrze powiedzieć unikowe: „Życzę ci, żebyście byli dla siebie z mężem milsi”, zamiast zobaczyć, że w ich domu jest alkohol i przemoc?
A jednak cicha
Święta Bożego Narodzenia niezmiennie kojarzą mi się ze światłem. „Lud, który siedział w ciemności, ujrzał światło wielkie” (Mt 4, 16) – mówi prorok Izajasz zapowiadający przyjście Mesjasza. Światło ma to do siebie, że przenika wszystko, czyni prostym i jasnym. Przed jego promieniami nic się nie ukryje, nic nie jest dwuznaczne, wszystko jest prawdziwe. Kiedy więc w tym bożonarodzeniowym czasie prowadzimy rozmowy, prawdziwie świątecznym gestem będzie to, że zamiast nieprzyjemnej sugestii pojawi się szczere zainteresowanie, zamiast roszczeń i oczekiwań ofiarujemy sobie dużą dawkę wolności, a w miejsce bolesnych szpilek krytyki wejdzie podnosząca na duchu troska. Możemy się wtedy mocno zdziwić, że już wcale nie potrzebujemy tak szybko mieć świąt z głowy, niekoniecznie tuż po kolacji musimy się rozchodzić każdy do swojego pokoju, a ta jedyna w swoim rodzaju noc znów potrafi być cicha.