Na dworze zawieja i trzaskający mróz, w domu ciepło i karp na stole. Nagle kolejną zwrotkę Cichej nocy przerywa dzwonek. W progu stoi nieznany wędrowiec…
Takie historie znamy chyba tylko z filmów. Choć wzruszające i rzewne, trochę nas znieczuliły i usprawiedliwiły – położyliśmy na stole dodatkowe nakrycie, ale skoro nikt nie zapukał, to stoi puste. Tymczasem na wędrowca nie trzeba czekać i wypatrywać go przez szybę, ale można go poszukać samemu. I zaprosić.
Przyjaźń od talerza
Był rok 1980. Państwo Teresa i Zbigniew Królowie mieszkali w jednym z krakowskich blokowisk. Pani Teresa wracała do pracy w szkole i poradnictwie rodzinnym po urlopie wychowawczym na trzeciego syna, a pan Zbyszek, muzyk z zamiłowania i wykształcenia, uczył grać na instrumentach i prowadził kilka chórów. Jeden z nich działał blisko jego domu, w jednym z tzw. domów spokojnej starości. Wśród głosów seniorów wybijały się solówki pani Anny Weber. – Pewnego dnia mąż zaproponował, abyśmy zaprosili ją na święta. Wielu pensjonariuszy odwiedzało w Boże Narodzenie swoje rodziny, a pani Ania nie miała gdzie pójść – opowiada 72-letnia Teresa Król. Taki był początek wielkiej przyjaźni, która zrodziła się przy już nie pustym wigilijnym talerzu.
Od pierwszym wspólnych świąt nowym zwyczajem w domu Królów stały się więc przepiękne interpretacje kolęd, z których pani Ania upodobała sobie dwie: Oj, Maluśki, Maluśki i Nie było miejsca dla Ciebie. Wraz z jej przyjściem rozgaszczało się w mieszkaniu także doskonałe poczucie humoru i sprawdzone receptury kulinarne. – To pani Ania sprawiła, że po wielu latach od mojej pierogowej klęski, która miała miejsce tuż po ślubie, nauczyłam się robić perfekcyjne ciasto na pierogi. Tym przepisem dzielę się do dzisiaj – przyznaje pani Teresa. Ale kolędowe arie, żarciki i pierogi to nie wszystko. W 1984 r. państwo Królowie zostali wydelegowani do reprezentowania diecezji na pielgrzymce do Rzymu, podczas której papież Jan Paweł II miał powierzyć świat Matce Bożej Fatimskiej. – Był to dla nas wielki zaszczyt i szansa, bo dwutygodniowy wyjazd do Rzymu w tamtych czasach to naprawdę było coś! Z drugiej strony to zaproszenie trochę nas zmartwiło, bo nie chcieliśmy i nie wypadało nam odmówić, ale z kim na tak długo zostawić troje dzieci? Chłopcy mieli wtedy 7, 10 i 13 lat. To właśnie pani Ania zaproponowała, że mogłaby się nimi zająć. I poradziła sobie doskonale. Gotowała, wysyłała ich do szkoły, sprzątała. Byliśmy jej ogromnie wdzięczni – wspomina pani Teresa.
W historii wspólnych wigilii, która trwała do 1993 r., nie brakowało też nieoczekiwanych zwrotów akcji. – Dwie wieczerze zapowiadały się dość problematyczne – opowiada pani Teresa. Hałdy śniegu, ulice nieodśnieżone. Dla małżeństwa polonistki i muzyka samochód był luksusem nie do zdobycia, a mieszkający po sąsiedzku taksówkarze odmówili kursu w wigilię. – Gdy już wszystko wskazywało na to, że pani Ania do nas nie dotrze, mąż wpadł na nietuzinkowy pomysł. Wziął dziecięce sanki z oparciem i przywiózł panią Anię do domu. Natomiast w kolejne Boże Narodzenie, gdy znowu nie mieliśmy transportu, z wielką radością pomógł nam mieszkający piętro wyżej pastor ewangelicki, który najpierw przywiózł, a potem odwiózł naszą przyjaciółkę. Taki mieliśmy ekumeniczny blok – śmieje się pani Teresa.
W rodzinie Królów pani Ania odnalazła się jako przyszywana babcia i wkrótce przychodziła już nie tylko na wigilie, ale także na śniadania wielkanocne i imieniny. Prawdziwe babcie mieszkały na Mazurach, więc w czasach głębokiej komuny wspólne święta z rodziną oddaloną o 600 kilometrów były prawie nieosiągalne.
Przyjaciółka domu zmarła w 1993 r. Pierwsze święta bez pani Ani były smutne. Zabrakło jej laseczki, którą przedstawiała jako swego narzeczonego, zabrakło mądrości i obecności przy stole trzeciego pokolenia, a podczas wspólnego kolędowania – chwytającego za serce pięknego głosu.
Kilka lat później puste miejsce przy stole Królów zajęła przyjaciółka pani Teresy z czasów studiów. – Jeśli mamy liczne, wielopokoleniowe rodziny, to możemy nie zdawać sobie sprawy, że między nami żyją ludzie, którzy nie mają nikogo. Jak Alinka – mówi pani Teresa. – Jest naukowcem i nigdy nie założyła własnej rodziny. Gdy zmarli jej rodzice i siostra, została zupełnie sama. Odtąd święta stały się dla niej smutne, bo przypominały o nieodwracalnej stracie – dodaje. Swoją przystań na wiele świątecznych wieczorów znalazła w domu Królów. Pani Teresa: – Stanowiła z moim mężem zgrany duet. Zbyszek grał na instrumentach, a Alinka uświetniała wieczory barwnymi opowieściami. Ma dar krasomówstwa, potrafi spontanicznie układać wiersze, więc jej przyjazd zawsze był dla nas odskocznią od codzienności i jakby przenosił w inny świat. A na pogrzebie Zbyszka Alina wygłosiła piękną mowę, w której głównym wątkiem była jej wdzięczność za serce, które okazaliśmy jej w świątecznym dniach.
Bez ciebie nie jemy
Był 24 grudnia 1995 r. Jedynaczka Wiktoria mieszkała z tatą na poznańskim osiedlu. Miała 21 lat i była na drugim roku studiów. Półtora roku wcześniej zmarła jej mama. Pierwsze święta po jej śmierci spędziła z tatą u dziadków, a w kolejną wigilię miała perspektywę samotnego, przepłakanego wieczoru. – Mieliśmy spędzić ten wieczór z tatą. Ale rano on poinformował mnie, że wybiera się na kolację do swojej nowej towarzyszki życia. I jeśli chcę, mogę pójść z nim – opowiada 43-letnia dziś Wiktoria, która wtedy nie chciała skorzystać z zaproszenia. – Nigdy wcześniej nie widziałam tej kobiety, nie wiedziałam, kim jest. I nie miałam ochoty akurat wtedy jej poznawać, choć w kolejnych latach spędzaliśmy już wigilię we troje – tłumaczy swoją decyzję. Wtedy została sama w domu z poczuciem niezrozumienia i opuszczenia przez najbliższą osobę. Z perspektywy czasu widzi, że tata nie umiał zachować się inaczej. Nie potrafił porozmawiać o tej sytuacji. Dopóki żyła mama, to ona budowała rodzinne relacje. Gdy jej zabrakło, tata nie sprostał temu zadaniu. Choć więc dziś Wiktoria nie ma do niego pretensji, wtedy została sama z trudnymi emocjami.
– Na naszym stole zawsze stało puste nakrycie – mówi Małgorzata, koleżanka Wiktorii jeszcze z podstawówki. – Kiedy dowiedziałam się, że Wiktoria spędzi wigilię sama, powiedziałam jej, że jeśli do nas nie przyjdzie, w naszym domu nikt nie zasiądzie do stołu – wspomina. I tak się stało. Wiktoria: – Cieszyłam się i byłam wdzięczna Gosi oraz jej rodzinie za zaproszenie. Poczułam, że przyjmowanie kogoś do siebie w wigilijny wieczór to nie jest pusty gest, że to dzieje się naprawdę. Zwłaszcza że ktoś zadał sobie trud i przyszedł po mnie, wyciągnął mnie z domu, z samotności. Ale byłam też zmieszana, nie wiedziałam, czy nie będę piątym kołem u wozu i jak mam się zachować – to przecież wejście w atmosferę choć znanej, to jednak nie mojej rodziny. Pomogły mi słowa Gosi: „Chodź, będzie normalnie, bez spinania się. U nas nie jest ą i ę, to nie będzie wystawna kolacja przy świecach”.
Od tamtego czasu minęły 22 lata i Małgorzata i Wiktoria założyły swoje rodziny. W domu Gosi na „zaproszenie do pustego talerza” odpowiedziała kiedyś babcia męża, która przeżyła swojego małżonka, dzieci i bratową. W domu Wiktorii talerz jest pusty co roku. – Nigdy nikt do nas nie przyszedł niespodziewanie. A puste nakrycie jest dla mnie trochę wyrzutem sumienia. Bo z jednej strony wydaje mi się, że w moim otoczeniu nie było przez te lata osób samotnych, które mogłabym zaprosić. A z drugiej: może po prostu słabo się rozglądam?