Religia to wspaniała rzecz
Najpierw na ulice masowo wyszły kobiety. Główny marsz odbył się w Waszyngtonie, ale wiele miast poszło w jego ślady. W San Francisco marsz kobiet zbiegł się z corocznym marszem w obronie życia. Rano więc swoje poglądy prezentowali zwolennicy postawy pro- life (antyaborcyjnej) – bez znajomości języka hiszpańskiego trudno było odczytać towarzyszące pochodowi hasła – po południu zaś pro-choice (dopuszczającej aborcję).
Sam Trump, choć wcześniej demokrata opowiadający się za prawem do aborcji, teraz jako republikanin twardo jej się sprzeciwia. I dobrze, jako chrześcijanin, nie mógłby przecież myśleć inaczej. Prezydent jednym tchem mówi o sobie: „Jestem protestantem. Jestem prezbiterianinem”. Podobno też katolikiem, a także członkiem Duńskiego Kościoła Reformowanego. Swoją trzecią żonę poślubił natomiast w Kościele Episkopalnym. Wygląda to trochę jakby Donald stworzył swoją własną, wygodną dla siebie religię. „Myślę, że religią jest wspaniałą rzeczą. Myślę, że moja religia jest wspaniałą rzeczą” – powiedział w wywiadzie w 2011 r.
A czy prawo do życia nie jest także prawem do opieki zdrowotnej? Tymczasem Trump chce zlikwidować „Obamacare” – system, który wprowadził powszechny obowiązek wykupienia ubezpieczenia. Reforma poprzedniego prezydenta Baracka Obamy wprowadziła opiekę dla najbiedniejszych i ulgi na składki zdrowotne. To raczej próba uporządkowania reguł, według których działają firmy ubezpieczeniowe. Potrzebna, bo na tym rynku wciąż panuje prawdziwy „dziki zachód”.
Wiele osób głosujących na Trumpa i narzekających na „Obamacare” nie zdawało sobie sprawy, że są beneficjentami obowiązującej od 2010 r. ustawy. Według szacunków na skutek likwidacji ubezpieczeń życie może stracić nawet 30 tys. osób. Ubezpieczenie zdrowotne i jego zakres to w Stanach element statusu społecznego, tak jak dom czy samochód. Zazdrość budzi szczególnie ubezpieczenie pokrywające usługi dentystyczne. Nic dziwnego: leczenie kanałowe to koszt 2 tys. dolarów, badanie krwi – 500 dolarów. Trumpa i jego otoczenia z pewnością stać na takie wydatki. Ale przeciętnego mieszkańca Kolorado czy Alabamy już niekoniecznie. Nowy prezydent chce się pozbyć „Obamacare” „tak szybko jak się da”, ale nie przedstawił na razie konkretnego planu zastępczego. Mówi tylko, że chce zagwarantować opiekę wszystkim Amerykanom.
O co modli się prezydent
Nawet republikanie nie wierzyli, że po wyborach ich kandydat będzie chciał zrealizować swoje nawet najbardziej absurdalne postulaty. Wiadomo przecież, że kampania wyborcza rządzi się swoimi prawami. Nierealne wydawało się wydalenie z kraju milionów nielegalnych imigrantów. I to nie tylko ze względów moralnych. Ameryce pracujący bez zgody przybysze się po prostu opłacają. Tak jak 30 lat temu opłacało się Trumpowi zatrudnić 200 Polaków do rozbiórki budynku, na miejsce którego postawiono później Trump Tower. Wielu z nich nigdy nie otrzymało żadnego wynagrodzenia. Z kolei Wilbur Ross, kandydat Trumpa na stanowisko ministra gospodarki, przyznał, że przez siedem lat zatrudniał nielegalną imigrantkę jako nianię. Ujawnił też, że zwolnił ją kiedy tylko dowiedział się o swojej ministerialnej kandydaturze. Podobnie Andrew Puzder, właściciel dwóch sieci restauracji i kandydat na stanowisko ministra pracy. On także przez lata nielegalnie zatrudniał pomoc domową. Podobnie jak Ross, utrzymuje, że nie był tego świadomy. Przypomnę, że mowa o poważnych biznesmenach, muszących sobie zdawać sprawę o obowiązkach spoczywających na pracodawcy. Sam prezydent, jeszcze podczas debaty wyborczej, wydawał się być całkiem zadowolony z tego, że udaje mu się przechytrzyć fiskusa. Ma to świadczyć o jego „mądrości”. Jak więc mają się czuć ci, którzy jednak swoje podatki płacą?
Nie wiemy, jak i o co modli się prezydent. No, chyba że modli się na głos i przed kamerami telewizyjnymi. Na corocznym National Prayer Breakfast (spotkanie elit biznesu i polityki, którego organizatorem jest chrześcijańska The Fellowship Fundation) jak zwykle nie zabrakło zagranicznych gości i dostojników kościelnych. W ich obecności prezydent Trump postanowił pomodlić się o… wzrost notowań popularności jego programu „The Apprentice”. Wskaźniki miały spaść, odkąd w roli prowadzącego Trumpa zastąpił Arnold Schwarzenegger.
Ostrzeżenie od Łazarza
Budowa muru na koszt Meksyku to dla wielu sympatyków nowego prezydenta tylko metafora uszczelnienia granicy z sąsiadem. Trump jednak za nic ma środki stylistyczne. „Naród bez granic nie jest narodem” – powiedział w środę 25 stycznia, oficjalnie ogłaszając decyzję o budowie muru.
„Build bridges not walls”, „Puentes si, muros no” („Budujmy mosty, nie mury”) – to hasło pojawiające się na wszystkich dotychczasowych antyprezydenckich marszach. To także słowa wypowiedziane przez papieża Franciszka podczas Światowych Dniach Młodzieży w Krakowie. Budowa muru chyba najlepiej obrazuje politykę Trumpa: oddzielenie się, odwrócenie, zamknięcie się na drugiego człowieka. Podczas zeszłorocznej wizyty w Meksyku papież jasno dał do zrozumienia, co myśli o budowie muru. „Ci, którzy stawiają mury, nie są chrześcijanami” – powiedział Franciszek. Z okazji prezydenckiej nominacji Trumpa papież przesłał mu życzenia, w których przezornie przypominał, że naczelną zasadą postępowania jest „kierowanie się dobrem ubogich, opuszczonych i wszystkich będących w potrzebie, którzy, jak Łazarz, stoją przed naszymi drzwiami”.
Prezydent Trump zdecydował się jednak tych drzwi nie otwierać. W piątek 27 stycznia wydał rozporządzenie o zakazie wjazdu do Stanów Zjednoczonych muzułmanów z siedmiu islamskich krajów, na razie na okres 90 dni (zakaz został zawieszony decyzją sędziego federalnego z Seattle, ale chyba nie na długo; „Opinia tzw. sędziego jest śmieszna i zostanie uchylona” – napisał na Tweeterze prezydent). Wjazdu zakazano nawet posiadaczom Zielonej Karty, od lat legalnie mieszkającym w Stanach. Doktorantka Stanforda z Sudanu, 70-letnia kobieta z Iranu i jej 68-letni mąż na wózku inwalidzkim – wszyscy posiadający dokumenty upoważniające do wjazdu. Służby imigracyjne nie wiedziały, jak zachować się w nowej sytuacji. Jak przetrzymywać na lotnisku kogoś z Zieloną Kartą? Nie wiadomo też z jakich powodów uchodźców z Syrii Trump nazywa bezpośrednim zagrożeniem dla Ameryki. „Nic o nich nie wiemy, nie wiemy, skąd pochodzą, nie ma żadnej dokumentacji, niekompetentni urzędnicy tysiącami pozwalają im na przyjazd do Ameryki. A kto wie, kto wie, może oni to właśnie ISIS” – mówił we wrześniu 2015 r., czyli jeszcze w czasie kampanii prezydenckiej.
Przyznanie statusu uchodźcy zajmuje średnio dwa lata, a osoby ubiegające się o taką wizę sprawdzane są bardzo skrupulatnie. Istnieje pełna dokumentacja całego procesu, z wglądem w którą prezydent Stanów Zjednoczonych, nie powinien mieć większego problemu. W przypadku Ameryki, wizy w pierwszej kolejności przyznawane są rodzinom, dzieciom i osobom starszym. To nie oni są terrorystami, oni od terroryzmu uciekają. A zapewnienie im schronienia to chrześcijański obowiązek.
Tymczasem z decyzji prezydenta najbardziej cieszy się Państwo Islamskie. Trump wydaje się nie zdawać sobie sprawy, że swoim rozporządzeniem potwierdził to, na czym najbardziej zależało zwolennikom dżihadu: na przekonaniu zwykłych muzułmanów, że Zachód nienawidzi islamu i że odwróci się plecami do własnych obywateli wyznających Allaha. I Zachód właśnie to zrobił.