Pierwsze patrole Gwardii Narodowej wyruszyły na granicę 10 kwietnia. Wysłali je, na prośbę prezydenta Donalda Trumpa, gubernatorzy stanów Teksas, Nowy Meksyk i Arizona. Gwardziści mają wspomóc straż graniczną w pilnowaniu liczącej ponad 3 tys. kilometrów granicy przed nielegalną imigracją, z którą Waszyngton zmaga się od lat.
Realne wsparcie
W pierwszej transzy przysłano 1,6 tys. gwardzistów, ale do września ma się ich tam pojawić 4 tysiące. Gwardia Narodowa to instytucja powołana do zaprowadzania porządku w razie zamieszek lub stanu chaosu. Stanowią ją przeniesieni do rezerwy byli żołnierze armii USA. Gwardzistom nie wolno używać broni, ale w przypadku wyjątkowo niebezpiecznych patroli na meksykańskiej granicy rozważane jest odstąpienie od tej zasady.
Gwardzistów do służby czynnej może powołać prezydent – ale tylko w razie ogłoszenia stanu wyjątkowego. W chwili obecnej Donald Trump mógł jedynie apelować do gubernatorów graniczących z Meksykiem stanów, w których gestii leży ta mobilizacja w czasach pokoju. Trzech z nich odpowiedziało pozytywnie; zwleka z tym jedynie gubernator Kalifornii, stanu tradycyjnie lewicowego, gdzie opór wobec republikańskich rządów Trumpa jest wyjątkowo silny. Jednak to właśnie tam żyje najwięcej nielegalnych imigrantów, bo prawie 3 mln, co stanowi jedną czwartą „nieudokumentowanej populacji” USA. Większość z nich to Meksykanie.
Czy 4 tys. gwardzistów może realnie pomóc 22-tysięcznemu korpusowi straży granicznej, skoro ten nie daje sobie rady z problemem? Otóż może: gwardziści rekrutowani są spośród miejscowych, świetnie znających teren. W wyłapywaniu nielegalnych przybyszów mają oni być skuteczniejsi od skażonych rutyną pograniczników.
Uszczelnianie i pęknięcia
Pierwsza duża fala Meksykanów przybyła do USA w 1917 r. Przyjęto ich wtedy z otwartymi ramionami, gdyż przedsiębiorcy rolni z południowych stanów potrzebowali robotników na swoich plantacjach. Gdy w 1924 r. w Stanach wprowadzono wizy i limitowanie migrantów (do tamtej pory granic USA praktycznie nie kontrolowano), dla dobra gospodarki kraju wyłączono z tych ograniczeń właśnie Meksykanów. Jednak z czasem nad korzyściami zaczęły przeważać problemy. Kryzys lat 30. zubożył rynki pracy. Wśród przybyszów zapanowało bezrobocie, a w konsekwencji bieda. Mimo niedostatku Meksykanie nie chcieli jednak wracać do ojczyzny, gdyż tam warunki życia były jeszcze gorsze.
Problem narastał dekadę po dekadzie. Wśród części żyjących w USA Meksykanów efektem dziedziczenia ubóstwa i braku edukacji stała się patologiczna przestępczość. Dzisiaj meksykańskie gangi w USA, trzymające w swoich rękach handel narkotykami oraz niewolniczą prostytucję, to poważne wyzwanie dla narodowego bezpieczeństwa. Największy z nich, powstały w Los Angeles Gang 18 Ulicy, skupia dziś do 50 tys. członków operujących na całym obszarze USA. Oprócz wymienionych przestępstw jedną z podstaw gangsterskiej ekonomiki jest przerzut ludzi przez granicę. Robią to tak zwani coyotes, wyspecjalizowani w poruszaniu się wiadomymi tylko im trasami. Mur, którego rozbudowę głośno zapowiada prezydent Trump, pokrywa dziś zaledwie połowę granicznego odcinka. Reszta, to jest około półtora tysiąca kilometrów, jest praktycznie niestrzeżona. Sęk w tym, że jest to teren pustyni, który wyjątkowo trudno jest penetrować zarówno uciekinierom, jak i policjantom.
Ten stan rzeczy wykorzystują coyotes, którzy grupy nielegalnych wychodźców wyprowadzają na bezludny i niepilnowany teren, wskazując im tylko potem kierunek dalszego marszu. Za tę „usługę” pobierają od 1 do 5 tys. dolarów od głowy. Wędrowcy, jeśli tylko po drodze nie umrą z wyczerpania i pragnienia, a także jeśli nie zostaną złapani przez służby meksykańskie, mogą uważać się za wygranych. W USA poddaje się ich długo trwającej procedurze deportacji. Przez ten czas większość z nich zdąża rozpłynąć się w wielojęzycznej masie obywateli USA.
Omijanie kontroli
Pierwsze kontrole na południowej granicy wprowadzono pod koniec lat 60. W 1993 r. powstał pierwszy odcinek muru: te kilkanaście ufortyfikowanych mil, dzielących meksykańską Tijuanę od północnoamerykańskiego San Diego, zredukowało do minimum potok migrantów, dochodzący tam do 100 tys. osób dziennie!
Cezurą był rok 2001, kiedy to po zamachach w Nowym Jorku i Waszyngtonie zwiększono dwukrotnie obsadę straży granicznej. Pięć lat później administracja prezydenta George’a W. Busha przystąpiła do intensywnej budowy kolejnych odcinków muru. Ta zapora okazała się skuteczna: o ile dotąd nielegalny napływ Meksykanów sięgał astronomicznej liczby 1,7 miliona osób rocznie, o tyle do 2015 r. spadł on dziesięciokrotnie. Problemów z przemytem narkotyków i niewolniczym handlem ludźmi to jednak nie zlikwidowało, gdyż również i gangi uczą się coraz skuteczniejszych metod obchodzenia kontroli.
Nielegalni przybysze to przecież jednak w olbrzymiej większości nie przestępcy, lecz biedni ludzie szukający godziwych warunków życia dla siebie i rodzin. Wielu z nich zadomowiło się już w Stanach na dobre, przejmując w większym lub mniejszym stopniu północnoamerykański styl życia. Setki tysięcy od wielu lat żyje w rozłączeniu z rodzinami, których legalne sprowadzenie do USA jest możliwe dopiero po przebyciu żmudnej procedury naturalizacji.
Nie tylko Meksykanie
Nowym zjawiskiem jest rosnący odsetek Latynosów pochodzących z krajów leżących za Meksykiem: z Gwatemali, Salwadoru i Hondurasu, a nawet z państw Ameryki Południowej. W 2014 r. ich szacunkowa liczba przekroczyła wręcz liczbę Meksykanów w ogólnej puli osób nielegalnie przechodzących granicę. Migrację z tych odległych miejsc ułatwia fakt, że południowa granica Meksyku, w odróżnieniu od południowej granicy USA, jest zupełnie pozbawiona kontroli. Z drugiej strony wędrówka przez dodatkowe kilka tysięcy kilometrów jest dla wychodźców, z reguły pozbawionych środków na bieżące utrzymanie, wyjątkowo trudna. Wielu z nich ginie po drodze; chowa się ich z bezimiennych grobach.
Wydaje się jednak, że żadne z piętrzących się trudności nie powstrzymają na długą metę ludzkiej fali – dopóki średnie jakości życia w USA i Ameryce Łacińskiej będą znacząco od siebie odbiegać.