W poniedziałek 4 listopada trzy samochody opuściły ranczo La Mora, leżące w odludnej, półpustynnej okolicy meksykańskiego stanu Sonora. Zmierzały w kierunku niedalekiej granicy stanu Chihuahua, gdzie kolumna miała się rozdzielić. Celem dwóch pierwszych aut było wesele w sąsiednim miasteczku, natomiast prowadząca ostatni wóz 30-letnia Rhonita Maria Miller miała skręcić na północ, do Phoenix w USA, gdzie w rocznicę ślubu planowała spotkać się z pracującym tam mężem. Nagle stanęło jej na drodze kilku zamaskowanych mężczyzn, odcinając od reszty konwoju. Auto obsypała kanonada z pistoletów maszynowych. Jedna z kul, trafiając w bak, doprowadziła do wybuchu. Zginęli od postrzałów bądź spłonęli żywcem wszyscy pasażerowie: Rhonita oraz jej dzieci, 11-letni syn, 9-letnia córka i kilkumiesięczne bliźniaki.
Kierujące dwoma pierwszymi samochodami 43-letnia Dawna Langford i 29-letnia Christina Johnson zatrzymały się kilka mil dalej, zaniepokojone o los krewniaczki. Tam godzinę później dopadli ich oprawcy. Christina wyszła z wozu z podniesionymi rękami, prosząc o darowanie życia jej dwom niemowlętom. Zastrzelono ją razem z dziećmi. Na szczęście wcześniej zdążyła ukryć pod samochodowym fotelem najmłodszą, 7-miesięczną Faith (Wiara). Mordercy jej nie dostrzegli i dziewczynka przeżyła.
Zastrzelono także Dawnę. Jej siedmioro dzieci zdążyło uciec, chowając się za rzadkimi krzewami opuncji. Bandyci strzelali do nich z szosy, jednak – Bogu dzięki! – nie chciało im się biegać za dzieciakami po pustyni. Najstarszy, 13-letni Devin, kazał reszcie rodzeństwa przycupnąć w najbliższym parowie, przykrył młodych gałęziami i sam wyruszył po pomoc do domu, do La Mora. Odległość 23 km przebył w sześć godzin, idąc górami. W ten sposób ocalił siostry i braci, choć podczas ucieczki czworo z nich – w tym 9-miesięczny osesek, niesiony na rękach przez starszą siostrę – odniosło rany od kul.
Mieszkańcy La Mora to mormoni, przywykli do życia w warunkach podwyższonego ryzyka. Na wieść o masakrze mężczyźni w osadzie chwycili za broń, by ruszyć w pogoń za napastnikami. Przeważył jednak rozsądek: spontaniczny odwet oznaczałby wielogodzinną walkę i nowe ofiary. Postanowiono poczekać na wojsko.
Suwerenność czy bezpieczeństwo?
Od wielu już lat północne, graniczące z USA stany Meksyku, a w szczególności Chihuahua oraz Sonora, są teatrem bezwzględnej wojny, jaką prowadzą między sobą tamtejsze kartele narkotykowe. Walki wzmogły się jeszcze w 2016 r., kiedy to aresztowano El Chapo, czyli Joaquina Guzmana, szefa kartelu z Sinaloa (stan na południe od Sonory), uznawanego za najpotężniejszego handlarza narkotyków na świecie. El Chapo nie pierwszy raz trafił za kratki, wcześniej kilkakrotnie uciekając z więzienia. Teraz jednak, w ramach ekstradycji, udało się przekazać go do USA, gdzie w lipcu tego roku nowojorski sąd skazał go na dożywocie. Eliminacja bossa oznacza nowy podział wpływów, a więc nowe walki i nowe ofiary.
Tragiczny bilans tej karty najnowszych dziejów Meksyku to prawie 30 tys. zabitych każdego roku. Wszystko wskazuje na to, że w roku obecnym zostanie pobity przerażający rekord: tylko do września zanotowano tu 26 tys. ofiar śmiertelnych. W tej wojnie padają bowiem nie tylko gangsterzy z rywalizujących grup, ale także – i nawet przede wszystkim – przypadkowe lub niewinne ofiary, takie jak mormoni z La Mora.
Na wieść o tak drastycznym ataku na amerykańskich obywateli (większość meksykańskich mormonów ma podwójne obywatelstwo: Meksyku i USA) Donald Trump zareagował emocjonalną wypowiedzią, stwierdzając, że nadszedł czas, by kartelom wypowiedzieć nieubłaganą wojnę. „Czekam tylko na telefon, panie prezydencie!” – wpisał na tweecie, kierując to wezwanie pod adresem Andresa Obradora, który od niespełna roku pełni urząd głowy meksykańskiego państwa. Obrador odpowiedział w sposób zdystansowany, nie odrzekając się od pomocy, ale też podkreślając iż Meksyk, jako suwerenne państwo, sam rozwiązuje własne problemy.
Problem w tym, że największego z nich, jakim jest wojna narkotykowych gangów, meksykański rząd samodzielnie rozwiązać najwyraźniej nie potrafi, mimo że od lat w walkę z kartelami angażowane są nawet regularne jednostki armii. A chaos na północnej granicy szkodzi też relacjom ze Stanami Zjednoczonymi. Pytanie o to, co jest więcej warte – suwerenność czy bezpieczeństwo – staje się dziś w Meksyku kwestią palącą.
Mormoni przeciw gangsterom
Północne stany to ciągle ziemia nie do końca skolonizowana. Dlatego też od wielu już pokoleń ciągną tutaj ci, którym nie po drodze z „ludźmi normalnymi”, tj. reprezentantami standardowych struktur społecznych. Przybywają tu bujne charaktery, bandyci, ale także członkowie najróżniejszych sekt religijnych, jakie na tej pustyni poszukują izolacji od „grzesznego świata”. Niedaleko od miejsca tragicznych wydarzeń w La Mora znajduje się chociażby słynna osada El Sabinal, którą założyli mennonici. Opuściwszy dwa stulecia temu Żuławy Gdańskie, ci pacyfistyczni wychodźcy trafili przez Rosję do Meksyku i dalej, aż po Boliwię.
Mormoni ze stanu Utah w USA zaczęli się osiedlać w Meksyku jeszcze w XIX w. Przyczyną ich emigracji był obowiązujący w Stanach zakaz wielożeństwa, który za granicę bardziej liberalnego pod tym względem Meksyku wypędził rodziny mormońskich fundamentalistów, nieuznających „bezbożnego” prawa dyktowanego przez Waszyngton. Do tych radykałów należała ważna w środowisku mormońskim rodzina LeBaron. Jeden z nich, Ervil, założył w 1924 r. – jeszcze w USA – Kościół Nowonarodzonych w Pełni Czasów, respektujący wielożeństwo i kierujący się surowym prawem Starego Testamentu. Rzekomo na mocy tego właśnie prawa Ervil LeBaron nakazał nawet zamordować, jako odstępcę, własnego brata.
W 1955 r. inny spośród piątki braci LeBaron założył w Chihuahua kolonię swoich wyznawców. Z czasem rozmnażający się licznie LeBaronowie założyli w okolicy nowe osiedla, w tym La Mora. I choć obecni ich mieszkańcy nie uprawiają już wielożeństwa, dziedzictwo Kościoła Nowonarodzonych jest tu nadal żywe. Do szeroko rozgałęzionej rodziny LeBaronów należą też ofiary ostatniej masakry.
Gdy wokół tych spokojnych dotąd osad rozpętała się narkotykowa wojna, LeBaronowie stanęli na czele SOS Chihuahua – społecznego ruchu walczącego z gangami. Walkę tę w 2009 r. przypłacił życiem Benjamin LeBaron. Komentarze po masakrze mówią o pomyłce gangsterów, którzy podobno wzięli podróżujących mormonów za konwój konkurencyjnego gangu. Znając okoliczności zdarzenia, trudno w to uwierzyć. LeBaronowie z La Mora mogli paść ofiarą zemsty.