Z ikony spogląda stosunkowo młody mężczyzna o brązowych oczach i podobnym kolorze skóry. Ubrany jest w prostą, roboczą koszulę z podwiniętymi rękawami i ciemnobłękitne farmerki. Wygląda jak człowiek ledwie co odciągnięty od pracy w polu lub naprawy zepsutego traktora. Na farmerkach widnieje gwiazda – znak zgromadzenia Braci szkolnych – a w rękach trzyma baranka, symbol męczeńskiej ofiary.
Napis na ikonie mówi: „James Alfred Miller – Hermano Santiago – Apostoł cierpiących ubogich Ameryki Środkowej”. Brat Santiago, zamordowany z nienawiści do wiary w Gwatemali w 1982 r., został właśnie uznany przez Kościół za męczennika, tym samym otworzyła się droga do jego beatyfikacji.
Brat Złota Rączka
Choć ikoniczne przedstawienie brata Santiago – jak nazywali Millera mieszkańcy Nikaragui i Gwatemali, gdzie pracował – nie należy do typowych, to ma swoje jasne uzasadnienie. Urodzony w 1944 r. w rolniczej rodzinie na przedmieściach miasteczka Stevens Point w stanie Wisconsin w USA James Miller nie był teoretykiem spędzającym dnie na pracy naukowej. Paul Kotz – jego były uczeń, a obecnie wykładowca akademicki – wspominał, że poznał Millera, gdy ten naprawiał oświetlenie w szkole: „Odebrałem go jako osobę rozumiejącą powagę sytuacji na świecie, jednocześnie wolał jednak wieść skromne, służebne życie”. Nieprzypadkowo uczniowie nadali mu przydomek „Brata Złota Rączka”, bo ciągle widzieli go majsterkującego.
Miller nieprzypadkowo trafił do Ameryki Łacińskiej, doskonale znał hiszpański. Najpierw przez dziesięć lat pracował w Nikaragui, po czym przez zaledwie rok w Gwatemali. Był świadkiem wielkich przemian zachodzących na świecie w latach 80. W tym okresie wiele państw regionu pogrążonych było w wojnach domowych, których źródła tkwiły w postkolonialnym porządku społecznym, opartym na wyzysku większości społeczeństwa przez bogate elity posiadaczy ziemskich, wspieranych przez pieniądze i wojsko z USA. Przeciętny obywatel ówczesnej Ameryki Środkowej był indiańskim półniewolnikiem i analfabetą pracującym w plantacji kawy lokalnego magnata. To bunt indiańskich mas prowadził do starć z wojskiem.
James Miller był zagrożony z dwóch stron. Z jednej strony, jako Amerykanin, mógł być kojarzony przez buntowników z arystokratami żyjącymi z amerykańskiego wsparcia. Z drugiej, jako dyrektor szkoły dla miejscowych Indian, służącej również jako swego rodzaju przytułek dla ludności obawiającej się przymusowego poboru do wojska, mógł być widziany przez rządzących jako sympatyk komunistów (w państwowej propagandzie nazywano tak każdego, kto nie był wrogo nastawiony do Indian).
Brat Santiago został zamordowany 13 lutego 1982 r. przez nieznanych sprawców, prawdopodobnie byli to żołnierze szwadronów śmierci, mordujący domniemanych przeciwników rządu. Wystrzelono w niego całą serię pocisków, gdy pracował na drabinie. Podzielił los m.in. św. abp. Oscara Romero i bł. Stanleya Rothera. W jednym z ostatnich listów pisał: „Osobiście jestem zmęczony przemocą, ale wciąż odczuwam silne przywiązanie do cierpiących ubogich Ameryki Środkowej… Kościół jest prześladowany przez przyjęcie preferencyjnej opcji na rzecz ubogich”. Zginął ubrany w farmerki, gdy naprawiał ścianę budynku szkoły.
Droga krzyżowa migrantów
Od śmierci Millera minęło niemal 37 lat, jednak sytuacja w Ameryce Środkowej uległa tylko nieznacznej poprawie. Zakończyły się w zasadzie wojny domowe, a w wielu krajach postępuje trudny i powolny proces demokratyzacji. Niestety, miejsca dawnych wojen zajęły nowe, trudniejsze do uchwycenia i opisania, ale przez to być może jeszcze groźniejsze. Rozgrywają je gangi i kartele narkotykowe. Legalne władze są zbyt słabe i skorumpowane, by mogły sobie poradzić z biedą i wykluczeniem, pchającymi młodych w troskliwe – choć tylko do czasu – ramiona gangsterów. Nie zmieniło się to, że wciąż za wszystkim stoją wielkie amerykańskie pieniądze – tym razem nie tylko państwowe, które mają wspierać legalne władze w zwalczaniu przestępczości, ale przede wszystkim prywatne: zapotrzebowanie na narkotyki wśród najbogatszych Amerykanów jest gigantyczne.
To właśnie przemoc, przestępczość i brak perspektyw motywują zdesperowanych Honduran, Gwatemalczyków czy Salwadorczyków do ucieczki. Marzą im się USA, postrzegane jako kraj wielkich możliwości albo po prostu miejsce, w którym będzie się żyło normalniej i bezpieczniej. Do tej pory migranci próbowali dostać się do celu w mniejszych grupach, wywołując przy tym jak najmniej hałasu i nie skupiając na sobie uwagi. W ostatnich latach to się jednak zmieniło, na co wpływ ma także restrykcyjna – by nie powiedzieć, że nieraz brutalna i kontrowersyjna – polityka migracyjna Stanów Zjednoczonych pod rządami Donalda Trumpa. Rozdzielanie rodzin, zabieranie rodzicom dzieci do ośrodków detencji i szybka deportacja jeszcze pogłębiły dramat migrujących.
Dlatego nowy sposób ucieczki z pogrążonych w przemocy państw polega na tworzeniu wielkich karawan, nazywanych też „drogami krzyżowymi migrantów”. Nastolatkowie, młodzi ludzie – często wykształceni – samotne matki z dziećmi i rodziny formują grupy, głośno domagają się swoich praw, wołają o pomoc i miłosierdzie. I ruszają w drogę. „W opałach, ale szczęśliwi” – mówią o sobie zagranicznym reportażystom.
Ostatnia karawana wyruszyła z San Pedro Sula – drugiego największego miasta Hondurasu – 12 października. Po miesiącu przebyła ponad 2200 kilometrów, jej czoło znajduje się w Irapuato w centralnej części Meksyku, ale do granicy amerykańskiej wciąż daleka droga. Tymczasem administracja Donalda Trumpa grozi odcięciem pomocy krajom odpowiedzialnym za karawany migrantów, próbuje też uzasadnić swoje twarde stanowisko antymigracyjne. Amerykanie mówią, że w grupie znajdują się byli członkowie gangów. Trudno im się dziwić, że są wobec nich podejrzliwi – z drugiej strony deportacja do Gwatemali lub Hondurasu skończy się dla nich niechybną śmiercią; poza tym stanowią jedynie niewielką część uciekających.
Nie gasić nadziei w sercach
Papież Franciszek w Światowym Dniu Pokoju 1 stycznia 2018 r. apelował: „Nie gaśmy nadziei w sercach migrantów i uchodźców”. Nadzieja jest cnotą szczególnie obecną w nauczaniu papieskim, nie tylko zresztą Franciszka, bo fundamentalny wkład w jej rozumienie wniósł Benedykt XVI w encyklice Spe salvi. Były biskup Rzymu poświęcił w niej sporo miejsca św. Augustynowi, który w czasach niepewności i upadku dawnego porządku świata głosił – wbrew wszystkiemu – właśnie nadzieję.
Jeśli przez męczeństwo br. Jamesa Millera Duch chce skierować do swojego Kościoła jakieś przesłanie, to zachęca nas ono do niesienia nadziei wszystkim „cierpiącym ubogim Ameryki Środkowej”. Dziś to cierpiący lud w drodze. W przenośni – ku pokojowi i lepszej przeszłości – ale też dosłownie: idący tam, gdzie nie będzie musiał bać się o swoje życie. Nie gaśmy jego nadziei.