Logo Przewdonik Katolicki

Czy istnieją książki zakazane?

Monika Białkowska i ks. Henryk Seweryniak
fot. Agnieszka Robakowska/ Robert Woźniak

To genialny argument za istnieniem Indeksu ksiąg zakazanych: nie powinno się wpuszczać „naiwnych podfruwajek do marynarskiej speluny”.

Monika Białkowska: Miałam z piętnaście lat, kiedy znalazłam gdzieś Wspomnienia z przyszłości Danikena. Zaczęłam czytać – i ją odłożyłam. A rzadko zdarzało mi się odkładać książki! Zrobiłam to świadomie, bo czułam, że on jest w stanie mnie przekonać, że mu uwierzę i nie wiadomo, gdzie z tą wiarą wyląduję. Potem czytałam różne rzeczy, może miałam już więcej wiedzy, więcej aparatu krytycznego. Ale nadal nam się zdarza od kogoś pobożnego usłyszeć, ostatnio bodaj przy okazji książki o Orianie Fallaci: „Serio będziesz to czytać? Lewaka, który pisze o ateistce?”. Można czytać wszystko?
 
Ks. Henryk Seweryniak: Mam dla ciebie fajną rzecz, posłuchaj. „Nie z lęku przed światem Kościół zabrania czytania pewnych książek, ale z ogromnej gorliwości, rozpalonej przez Boga. Nie toleruje utraty dusz wiernych, nauczając, że człowiek upadły w pierwotnej prawości ulega silnej skłonności do zła, a zatem znajduje się w potrzebie opieki i ochrony”. Wiesz, z czego to jest cytat?
 
MB: Pierwsze słyszę. Indeks ksiąg zakazanych?
 
HS: Tak, wstęp do Indeksu z 1559 r., obowiązywał zresztą aż do roku 1966. Bardzo ładny, prawda?
 
MB: Ładny. I tu mam problem. Bo z jednej strony mam silne przekonanie, że ważna jest wolność i że nie można traktować ludzi jak niezaradne i nieświadome dzieci. Jak można zakazywać czytania książek? A z drugiej strony wiem, jak łatwo jest właśnie z książek chwycić pewne idee, które nas wyprowadzają na manowce, zanim zdążymy się zorientować. I tak sobie tkwię w tym rozdarciu…
 
HS: W takim samym rozdarciu był nasz niedościgły mistrz, Tadeusz Żychiewicz. Około 1965 r., kiedy trwał już Sobór, ale Indeks jeszcze obowiązywał, on musiał czytelnikom odpowiadać na pytania o jego zasadność. Wiedział, że Indeks obowiązuje. Nie wiedział, czy i kiedy obowiązywać przestanie. Mówił więc, że jest potrzebny, choćby dlatego, żeby głupie publikacje nazywać głupimi, jak dzieła Alfreda Rosenberga, który nie mając o tym pojęcia, wypisywał straszliwe rzeczy o rasach, propagowane potem przez nazistów i kupowane przez miliony ludzi. Żychiewicz miał genialny argument za istnieniem Indeksu: pisał, że nie powinno się wpuszczać „naiwnych podfruwajek do marynarskiej speluny”. Jednocześnie też mówił, że umieszczanie na Indeksie dzieł naukowych jest „niepotrzebną ostrożnością” – i że na szczęście Sobór w jednej ze swoich komisji zajmuje się właśnie „przewietrzeniem tej omszałej instytucji”. Widać tu wyraźnie świadomość rozdarcia: z jednej strony jesteśmy na granicy pozbawiania ludzi możliwości wyboru i odmawiania im dojrzałości – a z drugiej strony jakaś weryfikacja zewnętrzna, jakiś sygnał „Uwaga!” jest potrzebny.
 
MB: Ja w rozdarciu. Żychiewicz w rozdarciu. I nie wiadomo, co dalej. Pamiętam, że byłam jakoś na początku studiów, kiedy ukazała się notyfikacja w sprawie pism de Mello. Jako nastolatkowie się w tym zaczytywaliśmy, a tu nagle dostaliśmy ze strony Kościoła sygnał, żeby nie ufać zbyt mocno, bo jeśli w tę stronę pójdziemy, to możemy zginąć, że to nie jest kierunek Kościoła katolickiego. Nie do końca wtedy rozumieliśmy, o co dokładnie w tych zastrzeżeniach chodzi…
 
HS: Przypomnę, że chodziło o teologię pluralizmu religijnego, czyli o to, że wszystkie religie w zasadzie są równe i jednakowo prowadzą do zbawienia. Również o to, że Jezus nie jawił się tam jako Bóg człowiek, przez którego dokonuje się zbawienie każdego człowieka, który dociera do oglądania Boga.
 
MB: Grunt, że to nas wtedy naprawdę fajnie wyhamowało. Nikt nie traktował tej notyfikacji jako zakazu czytania. To była dla nas inspiracja, taki pierwszy sygnał, że czytając nawet dzieła duchowe czy teologiczne nie wystarczy treści przyjmować, ale trzeba je weryfikować i szukać wniosków, których autor być może sam nie nazywa, ale do nich prowadzi. Tylko się boję, że jeśli będziemy takie rozwiązania chwalić zbyt gorliwie, zaraz pojawią się ludzie, którzy rozpalą stosy, żeby wrzucić do nich Harry’ego Pottera. A to przecież nie o to chodzi. Dlatego szukam rozsądnego wyjścia.
 
HS: I takie wyjście jest. Kanon 823 KPK wyraźnie mówi, że „dla zachowania nieskazitelności wiary i obyczajów pasterze Kościoła posiadają prawo i są zobowiązani czuwać, by wiara i obyczaje wiernych nie doznały uszczerbku przez słowo pisane lub użycie środków społecznego przekazu”. Nie wiem, czy wiesz, że rozmawiasz z cenzorem kościelnym?
 
MB: Oczywiście, że wiem. Nawet sobie zapisałam, żeby koniecznie powiedzieć o nihil obstat i imprimatur.
 
HS: Każda diecezja ma wyznaczonych cenzorów. Cenzor w imieniu władzy kościelnej czyta książkę, która będzie wydawana przez diecezjalne wydawnictwo i sprawdza, czy jest ona zgodna z nauką wiary i obyczajów Kościoła. Zwykle to będzie modlitewnik, śpiewnik, ale też książki teologiczne czy z zakresu duchowości, jeśli tylko autor czy wydawnictwo o to poprosi. Jako cenzor czytam i udzielam nihil obstat – to oznacza, że „nic nie stoi na przeszkodzie”, żeby taką książkę wydać jako katolicką. Potem biskup czy wikariusz generalny już nie musi książki czytać, ale na podstawie mojej opinii wydaje imprimatur, czyli zgodę na drukowanie.
 
MB: Niektórym cenzorom to wchodzi w krew. Dawno temu ks. Grzechowiak sprawdzał Biblię dla dzieci, którą dostaliśmy na Pierwszą Komunię. Zatwierdził prawie całą, w jednym miejscu tylko poprosił o gruby, czarny mazak i zakreślił fragment. W opisie ostatniej wieczerzy, przy słowach Jezusa, napisane było „to jest tak jakby Ciało moje”. „Tak jakby” oczywiście zniknęło pod ręką cenzora.
 
HS: Ale dziś mamy do czynienia z jeszcze jedną ciekawą rzeczą. W 1995 r. Papieska Rada ds. Środków Społecznego Przekazu z okazji 100-lecia kina przedstawiła listę filmów o szczególnych walorach religijnych.
 
MB: W którym roku przepraszam?
 
HS: 1995.
 
MB: To było ćwierć wieku temu! Po co komu w dobie Netfliksa lista starych filmów? Kiedy tygodniowo mamy kilkanaście premier?
 
HS: Nie przesadzaj! Na tej liście znalazł się Andriej Rublow Tarkowskiego, Misja, Obywatel Kane, lista podzielona była na trzy części: filmy o szczególnych walorach religijnych, moralnych i artystycznych. To jest ważne, pewien kanon, jak z książkami! I to nie kanon ksiąg zakazanych... przepraszam, filmów zakazanych, ale polecanych. Dantego przecież będziemy czytać przez wieki!
 
MB: My, czyli kto? Te tłumy czekające w kolejce w bibliotekach, żeby wypożyczyć Boską Komedię? Nawet uczniowie czytają już tylko opracowania. Rozumiem ideę imprimatur, to powinno mocno wybrzmieć, że jeśli kupujesz książkę religijną, to sprawdź na stronie redakcyjnej, czy taka adnotacja jest. Ale filmy? Lista filmów sprzed ćwierćwiecza nie rozwiąże dziś nikomu problemu pod tytułem „Co mam oglądać?”.
 
HS: Może rzeczywiście trzeba by coś z tym zrobić… Jakieś podobne do imprimatur – spectatur, „warto obejrzeć”, jak zachęca teolog kina ks. Marek Lis, wymyślić? Może powinna istnieć jakaś komisja przy episkopacie, może jakieś grono specjalistów powinno się zwołać samoistnie, ludzi znających się na filmie, sztuce, duchowości? Ludzie, którzy podpowiadaliby ludziom, co warto oglądać?
 
MB: Tylko żebyśmy byli dobrze zrozumiani: nie chodzi tu o żadną cenzurę. Nie chodzi o to, żeby zabronić albo powiedzieć, że oglądanie filmu czy czytanie książki bez takiej pieczątki jest grzechem. To chodzi raczej o takie rzucenie światła dla ludzi wierzących: słuchajcie, tu usłyszycie coś mądrego i dobrego, warto. O takie przyjacielskie polecenie. Problem w tym, czy widzimy w Kościele tego przyjaciela, któremu chcemy zaufać, czy wciąż inkwizytora…

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki