Ks. Henryk Seweryniak: Nie lubię rozmawiać przez telefon.
Monika Białkowska: Ja też nie. Ale niespecjalnie mamy teraz wyjście. Jesteśmy zamknięci w domach. Ja przynajmniej mam koty.
HS: Ja mam książki!
MB: Starzy, dobrzy przyjaciele! Możemy pogadać o książkach. Ale nie takich, które teraz wynajdziemy w księgarniach, bo księgarnie i tak są zamknięte – ale o tych, z którymi jesteśmy zaprzyjaźnieni od lat. Ja na przykład z okazji kwarantanny ściągnęłam sobie na czytnik „Lalkę”. Czytałam parę razy lata temu, ale się za nią stęskniłam. Pamiętam, że bardzo mi się podobało, jak ta opowieść się tam snuje, aż człowiek nie zauważa, że kolejne strony przewraca…
HS: „Lalka” jest absolutnie genialna. Lubiłem ją, bo miałem wrażenie, że krzyżuje się z moim życiem. Mieliśmy wtedy nową łazienkę, a w łazience drabinę na strych. Siadałem na tej drabinie z postanowieniem, żeby przeczytać przynajmniej 60 stron na godzinę, łyknąłem całą powieść pewnie w jeden dzień. Fascynował mnie Wokulski i jego przedsiębiorczość, ale też bolało mnie, że ten wyższy świat z Izabelą i całą resztą ani trochę nie potrafił go zrozumieć ani docenić. I Rzecki, z tym swoim romantyzmem i wiarą w Napoleona. I studenci, którzy pewnie by mogli być szczęśliwymi rzemieślnikami, a chcieli więcej, i przez których ja też sam siebie pytałem, czy ja aby za dużo nie chcę?
MB: Zanim u mnie nastała „Lalka”, były też nastolatkowe lektury. Pamiętam choćby „Pollyannę”. Niby banalna historyjka, trochę jak „Ania z Zielonego Wzgórza”, sierota na wychowaniu u ciotki, którą nieżyjący już ojciec nauczył grać w pewną „grę”. „Gra” ta polegała na tym, żeby we wszystkim, co ją i innych w życiu spotyka, znaleźć coś, z czego się można ucieszyć. I Polyanna naprawdę musiała czasem nieźle kombinować, żeby znaleźć powód do radości dla leżącej w łóżku samotnej i chorej staruszki… I niby wiem, że to trochę naiwne, i sama nigdy się w Polyannę nie bawiłam – ale jak dziś spotykam kogoś, kto ciągle marudzi, mam ochotę tę książkę mu podsunąć.
HS: Ale masz ją u siebie? Patrzysz teraz na nią?
MB: Trzymam w ręku. I „Polyannę”, i „Marię i Magdalenę”, czyli opowieść Magdaleny Samozwaniec o życiu jej i jej siostry, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej w domu Wojciecha Kossaka. Różnych książek się pozbyłam, ale tych nie, do nich wracam.
HS: A u tych Kossaków co cię tak fascynowało?
MB: Łamanie stereotypów. Zdecydowanie. Te dziewczyny miały w nosie wszelkie konwenanse, co wypada, czego nie wypada. Wszystko z klasą, ale z jakąś wewnętrzną wolnością i luzem, który w tamtych czasach bywał wręcz skandalem. To chyba one nauczyły mnie, że bycie innym niż otoczenie jest fajne, a dostosowanie do otoczenia to pakowanie się w jakąś klatkę.
HS: Wolność dawał mi przede wszystkim Juliusz Verne, Alfred Szklarski, cała seria o Winnetou. Podróżowanie było dla mnie bardzo ważne. Wędrowałem w zasadzie tylko ze wsi do miasta do szkoły, potem wracałem, siadałem przy stole do obiadu i rozkładałem książkę, a moja genialna mama mi tego nie zabraniała. I z tymi książkami zwiedziłem wtedy cały świat.
MB: Juliusz Verne też był na mojej liście. Pamiętam, jak pierwszy raz zaprowadzili nas do szkolnej biblioteki. Cieszyłam się, że wreszcie będę miała co czytać – i się mocno rozczarowałam, bo tam przygotowane dla nas leżały jakieś dziecinne broszurki. Wybrałam „Na jagody”, które w domu natychmiast rzuciłam w kąt, bo co to była za książka dla mnie, skoro miałam już za sobą „Dzieci kapitana Granta”? Tylko to jest tak, że czytać się uczyłam gdzieś w okolicach 1983 roku. Babcia książki kupowała od zaprzyjaźnionego księgarza spod lady – takie, jakie były. Czytałam więc to, co było u babci na półkach. Trylogii nie znosiłam, za to uwielbiałam Wiecha, wracałam do niego przez lata na wyrywki. W sumie to też było podróżowanie, tyle że nie po miejscach, ale raczej takie po ludziach…
HS: Ale zobacz, w tych wspomnieniach nie mamy książek religijnych. Jedyna religijna, jaką pamiętam z wczesnego dzieciństwa, to takie streszczenie Pisma Świętego, szara książka z biało-czarnymi rycinami, ale takimi bardzo realistycznymi. I te streszczenia biblijnych historii były fantastyczne, to z nich poznawałem Dawida, Mojżesza, Salomona… Bolało mnie tylko, że tak mało tam było Nowego Testamentu, największej i najpiękniejszej przecież historii. Że w porównaniu ze Starym i dynamiką historii w nim, Nowy jakby przegrywał.
MB: A u nas religijnych trochę było, zaprzyjaźniony ksiądz profesor zawsze jakieś przynosił – używane, więc podejrzewam, że po prostu ze swojej półki. Na pewno zaglądałam często do „Żywotów świętych”, takiej niedużej, zielonej książeczki o. Hugo Hoevera, kiepsko napisanej, ale jednak fascynującej przez różnorodność postaci. Ale pamiętam też mocno zniszczone „Dwie korony” Gustawa Morcinka, pierwszą książkę o Maksymilianie Kolbe, z 1948 roku. I ogromne wrażenie zrobiła na mnie „Misja Florence”. W sumie mało religijna, ale dla mnie Florence Nightingale, pielęgniarka z lazaretów, była świętą.
HS: W czasach PRL była taka inicjatywa punktów bibliotecznych. Jeździło się raz na jakiś czas do biblioteki w sąsiedniej gminie i przywoziło 50–60 książek. W domu była na nie specjalna półka, też ofiarowana przez tę gminną bibliotekę. I ludzie przychodzili oczywiście do nas wypożyczać te książki – ale one były przede wszystkim dla nas. I to było najważniejsze: że mieliśmy w domu kilkadziesiąt książek co kilka miesięcy. To był prawdziwy geniusz mojej mamy, że potrafiła tamten czas i pewnie pomysł na „uświadamianie ludu” dobrze wykorzystać.
MB: To ciekawe, że o książkach z dzieciństwa można rozmawiać godzinami, prawda? Bo tak się łapię, że tyle z nich mnie ukształtowało, że jeszcze bym musiała o „Wspomnieniach niebieskiego mundurka” opowiedzieć, i o „Kociej mamie” Arctowej, i o „Bajarka opowiada” – jeśli kiedykolwiek jako dziecko marzyłam, żeby kimś być, jak dorosnę, to właśnie bajarką.
HS: A ja prowadzę teraz w seminarium zajęcia z literatury chrześcijańskiej, na roku propedeutycznym. Jest czterech chłopaków i ja, nazywamy to „kwintetem literackim”. I wiesz, co zauważam? Że kiedy próbuję z nimi rozmawiać, to często zderzam się z ciszą. Młodzi mają dziś często problem z przeczytaniem trzydziestu stron albo choćby z opowiedzeniem o tym, o czym przeczytali. Myślisz, że filmy oglądają? Że to książki zastąpi?
MB: Nie zastąpi. Ale… To ja mam pomysł, co podrzucić tym, którzy do czytania nie mają serca! Bo to też wspomnienie z dzieciństwa, a dziś wraca do mody, choć w innej formie. Kiedyś to słuchowiskami nazywano i słuchałam tego pasjami. I teatry radiowe. A dziś to audiobooki albo podcasty. Może to jest sposób? W końcu chodzi o to, żeby wyobraźnia działała…