Ks. Henryk Seweryniak: Nie czuję się komfortowo, rozmawiając o przyjaźni. W szkole, w młodości nigdy o niej nie rozmawialiśmy. A kiedy przyszedłem do seminarium, nasi wychowawcy kładli na to duży nacisk, przyjaźni poświęcone były rozważania ojców duchownych, ta męska przyjaźń księży była taka uduchowiona, wysublimowana…
Monika Białkowska: Ostrzegam: to może zabrzmieć niespecjalnie dobrze…
HS: Doskonale wiem, jak to brzmi! I dlatego właśnie nie mam w sobie jakiejś głębokiej wiary w to słowo, w jakieś afiszowanie się nim czy próby jego zdefiniowania. Jak ktoś próbuje budować tu teorię, nie wychodzi to specjalnie dobrze. I sam nie wiem, czy taka męska przyjaźń w ogóle istnieje.
MB: Istnieje, tyle że mężczyźni chyba o tym nie mówią. Właśnie po to, żeby tego zbytnio nie sublimować. Ale obserwuję takie relacje mężczyzn: znają się od dzieciństwa, nigdy nie stracili ze sobą kontaktu, mają żony, dzieci i w centrum ich życia są ich własne rodziny – ale te rodziny też już tworzą jakiś większy krąg przyjaciół.
HS: Kiedy się umawialiśmy na tę rozmowę, próbowałem znaleźć, kto coś mądrego napisał o przyjaźni. Sięgnąłem do profesora Mieczysława Gogacza, filozofa. I ani jedno słowo, które on o przyjaźni napisał, mnie nie poruszyło. Wszystko wydaje mi się takie przesłodzone, nieprawdziwe. Niewątpliwie jednak w kapłaństwie jest to temat ważny i pewnie dlatego nasi wychowawcy tak często do tego tematu wracali. Pamiętam, jak ojciec duchowny mówił nam, że różnica między miłością erotyczną a przyjaźnią polega na tym, że w miłości ludzie patrzą sobie w oczy, a w przyjaźni patrzą przed siebie w jeden punkt. Piękne.
MB: I tu się nie zgadzam, to nieprawda. To w miłości patrzy się wspólnie w jeden punkt, który jest przed nami, w jakąś wspólną przyszłość, wspólny cel. Przyjaciele nie mają wspólnego celu ani wspólnej drogi życiowej. Każdy ma swoje plany, swoje życie, swój cel – ten drugi go nie ogranicza, nie jest powodem, dla którego podejmuję takie a nie inne decyzje. Żyjemy niezależnie od siebie, w przeciwieństwie do miłości. Ale wiem, że niezależnie od tego, którą drogą pójdę, on nie straci mnie z oczu.
HS: Ale możemy na siebie liczyć. I kiedy zdarzy się nieszczęście, przyjaciel będzie pierwszy, żeby zapłakać. Jak będzie potrzeba pieniędzy, to się podzieli, jak będzie potrzeba pracy, pomoże ją znaleźć. To jest ważne.
MB: To jest dla mnie właśnie to „nietracenie się z oczu”, takie pozostawanie wzajemnie w swoim horyzoncie. Nie jesteś mi obojętny, choć idę własną drogą. I zawsze jestem gotów na chwilę ze swojej drogi zejść, żeby cię podnieść – żeby potem znów wrócić do siebie. Nie idziemy razem, ale zawsze wiemy, gdzie ten drugi jest.
HS: Taka definicja mi się podoba. Umarł niedawno ktoś, kogo chyba mogę nazwać takim właśnie przyjacielem, choć nigdy tego sobie tak nie powiedzieliśmy. Naprawdę dziś widzę, jak ważnym był dla mnie punktem odniesienia. Sama to zresztą zauważałaś i się z tego podśmiewałaś.
MB: Podśmiewałam się, bo udawaliście, że się nie lubicie. I dlatego właśnie zaproponowałam dziś pogadanie o przyjaźni. Ostatnio jak się widzieliśmy, stał Ksiądz w oknie, patrzył na niego wchodzącego do domu i marudził, że Irek znowu Księdzu kota zaczepia. Nie było rozmowy z Księdzem, żeby się gdzieś w niej nie pojawił Irek Mroczkowski i nie było rozmowy
z ks. Mroczkowskim, żeby się w niej nie pojawił Seweryniak. Choć obaj zrzędzili na siebie nawzajem i w życiu komplementu na temat drugiego nie słyszałam. Teraz Ksiądz nie musi się hamować z tymi dobrymi słowami, już ks. Irek księdza nie wyśmieje.
HS: Wiesz, dla nas ważne było to, ile razem tych dróg przeszliśmy od czasów seminarium, studiów w Rzymie… On lubił ludzi czarować, opowiadał komplementy. Byłem chyba jedynym, wobec którego tego nie robił. Kiedy szedłem do seminaryjnego stołu, ważne było to, czy będzie Irek. Najpierw siedzieliśmy w dużej grupie i rozmawialiśmy o wszystkim, byliśmy wszyscy najmądrzejsi na świecie i znaliśmy się na wszystkim. A kiedy inni wychodzili i zostawaliśmy we dwóch, mogliśmy sobie powiedzieć: „Znów muszę jechać do profesorki, bo coś z tym sercem jednak nie gra”. „A ile ty bierzesz tabletek? Bo ja dziewięć”. „A ja tylko sześć”.
MB: Taka relacja, w której już nie trzeba grać, niczego udawać, można ściągnąć elegancki garnitur i być w wygodnych kapciach. Zarezerwowana tylko dla najbliższych. Z nim tak było można?
HS: Tylko z nim. To było ważne. I na drugi dzień znów się kłóciliśmy albo mi kota zaczepiał. Poza tym nie było żadnych wielkich słów. Były czasem ważne gesty, pewnie wtedy niezauważalne. Na okładce mojej książki habilitacyjnej umieściłem fragment rzeźby Rodina Mieszczanie z Calais. On potem robił swoją książkę i pytał, co z Rodina mógłby na niej umieścić, ostatecznie wziął Rękę Boga. Zobacz, trzymam ją, napisał mi dedykację. „Z wdzięcznością za wspólne kapłańskie, przyjacielskie i naukowe lata, szczególnie za zainteresowanie Ricoeurem i Pannenbergiem, z nadzieją na przyszłe wzajemne (i tu niestety zdarzyło mu się to straszne słowo!) ubogacenie”.
MB: A Ksiądz za co jest mu wdzięczny?
HS: Ja tego faceta lubiłem słuchać. Ile razy musiałem wysłuchać jego kazania! Co drugą niedzielę mówiliśmy kazanie u św. Jana. I nigdy, słuchając go, nie czułem dyskomfortu. Czasem czułem zazdrość! On miał smak poezji. Też kocham poezję, ale on Szymborską znał, kiedy jeszcze nikt inny jej nie znał, a na swoim obrazku prymicyjnym wypisał cytat nie z Pisma Świętego, ale z Herberta: „kiedy światło na górach daje znak – wstań i idź. Bądź wierny Idź”. Cenzura to przepuściła, choć już za chwilę to był jeden z najbardziej rewolucyjnych wierszy.
MB: Cenzura jak cenzura, ale że przełożeni w seminarium to przepuścili…
HS: Oni wtedy raczej czytali Noce i dnie i Kossak-Szczucką, a nie jakiegoś Herberta. A ja teraz odkrywam na blogu Irka, że się zachwycał tym wierszem Szymborskiej, o którym mi mówiłaś, a ja go nie znałem: „Umrzeć – tego nie robi się kotu”. Fenomenalne jest to wyczucie poetyckości u twardego przecież faceta.
MB: Trochę ci twardzi faceci jednak się nad sobą rozczulali… Zwłaszcza jak przyszły choroby…
HS: Bo postrzegaliśmy swoje starzenie przez pryzmat starzenia się tego drugiego. Kiedy on dowiedział się o swoim raku, kompletnie nie wiedziałem, co zrobić, jak mu pomóc. To wtedy była choroba naprawdę śmiertelna, Irek powtarzał, że gdyby ktoś mu wtedy dał pięć lat życia, to brałby je w ciemno. A przeżył jeszcze czternaście. Ale zaczął wtedy organizować rekolekcje dla chorych onkologicznie w katedrze, odwiedzać w domach, spowiadać, pocieszać. Wiedział, że nie potrzeba wielkich słów, że wystarczą proste, żeby ludzie znaleźli pokój. Pamiętam, jak po jego operacji pojechałem szybko do szpitala. A kiedy ja miałem zawał i zawieźli mnie już na tę kardiologię, zobaczyłem, że stoją tam rektor seminarium i Irek, i ujrzałem w jego oczach autentyczne przerażenie. Wtedy dopiero sobie uświadomiłem, że chyba rzeczywiście coś poważnego się stało. A potem przychodzi się śmierć i to już jest niewytłumaczalne. Jak można…?
MB: „Tego nie robi się kotu”…
HS: Właśnie. Tego nie robi się kotu. Wierzę przecież w życie wieczne, ale i tak jest trudno. I wtedy dopiero człowiek odkrywa, czym była przyjaźń – w czasie przeszłym.