Logo Przewdonik Katolicki

Buon pranzo – czyli o co chodzi przy stole

Monika Białkowska i ks. Henryk Seweryniak
fot. Sergey Skleznev/Adobe Stock

To jest wyjście z kultury, która niszczyła rodzinę – ku budowaniu rodziny. Sprawienie, że codzienne czynności: zakupy fajnych produktów, przygotowanie posiłku, jedzenie razem przy stole, są wspólnototwórcze!

KS. HENRYK SEWERYNIAK: Pamiętasz, jak chciałem, żeby nasza rubryka nazywała się „Buon pranzo”?

MONIKA BIAŁKOWSKA: Nie nazywa się, bo mało kto wiedział, o co nam chodzi…

HS: Jak można nie wiedzieć! Dla wielu to przecież było niepojęte, jak może nowy papież wyjść w niedzielę do ludzi i nie kończyć swojego przemówienia „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, tylko „Buon pranzo!”. A dla niego to było, jest ważne, niedzielny obiad, przeżywany w świąteczny, godny sposób. Przecież nawet Jezus po zmartwychwstaniu objawiał się uczniom głównie przy posiłkach. Jedzenie jest ważne również z duchowej perspektywy, stół jest ważny! Papieska Komisja Biblijna wydała piękną i znaczącą książkę Czym jest człowiek? Zarys antropologii biblijnej. Jest w niej rozdział zatytułowany „Pokarm dla człowieka”. Czytam tam o tym, że zwierzętom w Księdze Rodzaju Bóg jako pożywienie dał trawę zieloną, a człowiekowi rośliny, które przynoszą ziarno – i to jest sugestia, że powołani jesteśmy do siania i do zbierania, i z tego dopiero mamy sporządzać sobie pokarm. Jest też mowa o tym, że człowiek nie je tylko w celu zaspokojenia głodu, ale że jest w stanie delektować się jedzeniem, mądrze się angażować w jego przygotowanie i spożywanie. I że jedzenie jest dla nas nie tylko naturalną koniecznością, żebyśmy nie umarli z głodu, ale też czynnikiem kulturowym, nośnikiem relacji między ludźmi, nośnikiem kultury. Wiadomo, że nawet pośród największych sporów, jak się dogadamy i zawiążemy sojusz, to warto usiąść i razem zjeść.

MB: Ciekawe, czy to jest w naturze człowieka, czy jednak kulturowo się ukształtowało?

HS: Myślę, że to jest fakt naturalny, ale on podtrzymuje naszą kulturę. Zaproszenie do stołu, dzielenie się jedzeniem jest podstawowym znakiem wspólnoty braterskiej, a gościnność jest jedną z najważniejszych cech ludzkich. Zauważ też, że jedzenie ma również dla człowieka charakter symboliczny: łamany chleb jest znakiem przymierza, baranek składany na ołtarzu miał być ofiarą dla Boga, post powinien być m.in. znakiem głodu serca… I wszystko to jest możliwe dlatego, że człowiek nie żyje tylko samym chlebem.

MB: A tymczasem całe pokolenie Polaków wychowało się bez stołu. Moje pokolenie.

HS: Bez stołu? A, rzeczywiście! Przy ławie!

MB: W czasach PRL, zwłaszcza na wielkomiejskich blokowiskach w mieszkaniach zwyczajnie nie było miejsca na stół. W największym pokoju nie mieściło się nic oprócz meblościanki, wersalki służącej nocą za łóżko i ławy właśnie. Często nie było nawet porządnej kuchni, tylko mała, ciasna i ślepa, bez okna. I to nie był przypadek. To miało tworzyć nową kulturę. Chodziło o to, żeby jak najwięcej osób ścisnąć na małej przestrzeni, ale też żeby wracali tam tylko spać. Czas mieli spędzać w pracy, w stołówkach, w szkołach, w świetlicach, a weekendy na czynach społecznych. Stół w domu odciągał ludzi od życia w socjalistycznych komunach. I bardzo się cieszę, że to się wyraźnie zmienia, że wracamy do stołów, wracamy do kuchni.

HS: Tu w Płocku jest całe osiedle takich bloków „petrochemijnych”, projektowane zresztą przez kobietę. Ze ślepymi kuchniami i korytarzami długimi i ciemnymi, jak w więzieniu. A ten powrót do kuchni – zauważyłaś na przykład, ile się programów kulinarnych w telewizji namnożyło?

MB: Myślę, że to jest właśnie sygnał takiego powrotu. To – i moda na tak zwane otwarte kuchnie, połączone z salonem, które nagle chcą mieć niemal wszyscy. Patrzę na moich nastoletnich bratanków – i pamiętam, jacy byliśmy my z bratem w ich wieku. Mając te 12–13 lat, potrafiliśmy ogarnąć odgrzanie sobie obiadu, ugotowanie ziemniaków, zrobienie jajecznicy. Ale nie umieliśmy, jak dzisiejsze dzieci, zrobić obiadu z trzech dań z deserem i to jeszcze takiego, że w zasadzie nie wiem, co jem. I to jest świetne! Gotowanie, zwłaszcza wspólne, stało się nie tylko modą, ale też jakimś rytuałem, zabawą. Pokolenie, które to potrafi, mentalnie ślepe kuchnie i ławy z PRL ma już za sobą. Ich dziadkowie, ludzie którzy w dorosłość wchodzili w latach 70., mieli chyba najtrudniej. Jak ktoś żył na wsi, to jeszcze miał kurę i warzywa. A w mieście? Gdzie mieli się uczyć kuchni i biesiadowania? Przy mięsie na kartki i occie? Nie mieli jak szukać nowych smaków, a ich sukcesy – i mówię to absolutnie bez ironii, to była sztuka – polegały na wykarmieniu rodziny tym, co było. Z sentymentem wspominam smaki swojego dzieciństwa. Bułka w cieście naleśnikowym udająca schabowy. Żółty ser w panierce też udający schabowy. I pokrojona w kostkę mortadela w sosie, udająca gulasz. Fajnie było, ale jeszcze fajniej, że się skończyło.

HS: Fajnie – bo? Mnie cały czas interesuje jednak sfera religijna. Zauważ, jak rzadko księża mówią o tym na ambonie! A przecież to jest ważne. To jest wyjście z kultury, która niszczyła rodzinę – ku budowaniu rodziny. Sprawienie, że codzienne czynności: zakup fajnych produktów, przygotowanie posiłku, jedzenie razem przy stole, są wspólnototwórcze! Ba, żeby jeszcze temu towarzyszyła, choćby w niedzielę, prosta modlitwa, podziękowanie, że nam to dał, to jedzenie, ten wspólny stół. Myślisz, że kaznodzieje nie czują tego „buon pranzo!” papieża Franciszka?

MB: Myślę, że przez lata, od kiedy wyszli z rodzinnych domów, jedzenie w seminarium było im po prostu podawane na stół. Potem na parafiach też przecież bywa różnie. Jak ktoś ma naturalny dryg do kuchni, to się będzie nią bawił. Ale jeśli nigdy nie próbował, to pewnie nie zacznie. I nie doceni tego, o co w takim wspólnym gotowaniu w kuchni chodzi.

HS: Dziś często na plebaniach księża nie jedzą już nawet razem. Wikariusze zamawiają obiady w szkołach, tak jest taniej i łatwiej… W seminariach nie było w programie formacji takiej nauki, że stół służy nie tylko do tego, żeby zjeść, ale żeby celebrować przygotowanie posiłku i samo spotkanie. Teraz pandemia trochę nas z tego wyprowadziła, sami z klerykami przygotowywaliśmy posiłki, żeby ograniczyć kontakty z ludźmi przychodzącymi z zewnątrz. Na roku propedeutycznym mamy kuchnię, klerycy sami coś tam pitraszą. Myślę, że to jest ważne.

MB: To z jednej strony mocno łączy grupę czy wspólnotę. Z drugiej strony też uczy, że jedzenie nie spada z nieba i nie wystarczy za nie zapłacić – ale że oprócz umiejętności wymaga też serca. I że jest w tym jakieś misterium.

HS: W pierwotnym Kościele istniały jeszcze agapy, one też tego uczyły. Pisał o nich św. Paweł, pisał też Pliniusz Młodszy, zapewniając, że są absolutnie niewinne – wbrew oskarżeniom, jakie wtedy krążyły pod adresem chrześcijan. Po Eucharystii, która była wtedy długa, ludzie siadali i razem jedli to, co przynieśli, taka niedzielna uczta. Zostało nam coś z tego? Dlaczego nam uciekło?

MB: Bo w niedzielę Mszę odprawiamy co półtorej godziny – ledwo się zdążą ludzie w kościele wymienić, a ksiądz łyknie trochę kawy. W tym stylu, w jakim dziś funkcjonujemy, na agapę parafialną zwyczajnie nie ma czasu. Może tym ważniejsze jest to „buon pranzo” papieża? Żeby agapę przenieść do domu, żeby traktować to jedzenie w domu jako przedłużenie wspólnoty w Kościele?

HS: Dobrze, że zaczynają nam wracać takie duże parafialne agapy przynajmniej na odpustach, coraz częściej to widzę i to cieszy. I mówmy o tym – bo to nie jest żaden znak zeświecczenia, ale przeciwnie: uświęcenia codzienności.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki