Logo Przewdonik Katolicki

Pamięć wojny

Monika Białkowska i ks. Henryk Seweryniak
fot. Sergey Skleznev/Adobe Stock

Kiedy zaczyna brakować świadków, trzeba uważać, żeby wydarzenie nie stało się teorią, która nas nie dotyka

Monika Białkowska: Chciałabym o tym porozmawiać, zanim skończy się wrzesień. Myślę, że to jest ważne, że powoli umiera pokolenie, które nie pamięta już wojny. Że za chwilę nie będzie wśród nas żadnych jej świadków. Jesteśmy ostatni, którzy jeszcze mogą o coś zapytać, żeby przekazać opowieść dalej. I to wcale nie musi być wielka opowieść o kolejnych frontach. Jak zwykle wolę zbierać opowieści małe: o tym, jak Niemcy wchodzili do mojego miasteczka, które broniło się tak zaciekle, że myśleli, iż broni do polska armia, a nie sklepikarze i urzędnicy. O dziadku, który umiał mówić i pisać po niemiecku, a nigdy tego języka przy nas nie użył, nigdy nawet o tym nie wspominał, że w ogóle nie byliśmy tego świadomi. O pamiętniku ze stoczni w Rostocku; o przymusowej pracy tam dziadek też nigdy nie chciał mówić, zostały tylko wpisy tych, którzy byli tam razem z nim.

Ks. Henryk Seweryniak: Kiedy rozmawiałem z mamą, to najczęściej pytałem i nadal pytam ją właśnie o wojnę. Niedawno dopiero okazało się, że spisywała wówczas swój pamiętnik. Trzymam też jak relikwię książeczkę wojskową swojego ojca, w której wypisane jest po kolei wszystko: podoficer, ujeżdżacz koni w kawalerii, w VI Pułku Ułanów w Stanisławowie, kolejne stopnie awansu, aż po zwolnienie ze służby w 1938 r. Kiedy potem w 1939 r. dostał powołanie do wojska, miał pretensje do Polski: że Rydz-Śmigły opowiadał, że nawet guzika od munduru nie oddamy, tymczasem on nawet broni do ręki nie dostał. Ojciec został zmobilizowany, doszedł do Pruszkowa, tam został aresztowany i osadzony w obozie w Działdowie, na koniec trafił na roboty do bauera koło Królewca. Wiedział, że po pierwsze trzeba przeżyć, to było jasne. Mam pretensje do siebie, że go nie przepytałem, za młody wtedy byłem, żeby o tym myśleć. Ale pamiętam, że był pełen podziwu dla cywilizacji niemieckiej i powtarzał, że my i za czterdzieści lat nie dojdziemy do tego, co oni mieli wtedy. Uczył nas też szacunku do tego, co mamy, do prostych nawet rzeczy, do jedzenia. Mówił często, że w czasie wojny bardzo pragnął mieć choćby brukiew. To było dla niego charakterystyczne. 

MB: Dziadek też do jedzenia wracał często. – Głodu nie znacie! – powtarzał, kiedy wybrzydzaliśmy… 

HS: Mama była młodsza od ojca. Kiedy wybuchła wojna, miała piętnaście lat. Dla niej to był czas strasznego upokorzenia i niepewności, takiego przerażenia, że wojna może ze sobą coś takiego nieść. Zanim Niemcy weszli do Gostynina, zatrzymali się w jej wsi, to był Wehrmacht. Rozwalili cały stóg siana, ułożyli się na nim do spania, rano zażądali mleka, jakby byli panami. Ale też ludzie patrzyli na nich trochę jak na władców świata, mama zapamiętała jakieś przyborniki higieniczne ze szczoteczką do zębów, z lusterkiem, bardzo jej się to podobało. Wypili to mleko i poszli dalej, ani im w głowie było po sobie posprzątać, ludzie musieli te stogi na powrót ustawiać. 
Potem w lipcu 1940 r. jej rodzina dowiedziała się od znajomego Niemca, że będzie wysiedlenie. Dziadek zdążył sprzedać jednego z dwóch koni, ale zabrał z domu na wóz tylko pierzyny, ubrania i inne, najbardziej niezbędne podczas tułaczki rzeczy. Wydawało im się, że Niemcy uszanują ich własność. Pojechali do sąsiedniej wioski, potem się błąkali po różnych miejscach. Po wojnie okazało się, że w ich domu nic nie zostało: żaden dokument, żadna fotografia, nic. I o to mam do nich dziś żal, że nie przyszło im do głowy, żeby przynajmniej kilka zdjęć zabrać do jakiegoś pudełka czy schować. Później mama wylądowała przy kopaniu okopów pod Włocławkiem, pamięta stamtąd głód i straszliwe zimno. 

MB: Jednak różnie wyglądają te doświadczenia w zależności od części kraju. Nigdy u nas nie słyszałam, żeby ktoś się zachwycał wysokim poziomem cywilizacji niemieckiej. Ale my tu w Wielkopolsce Niemców mieliśmy na co dzień, żyli między nami w miastach, mieli całe majątki na wsiach, a władza niemiecka też zniknęła dwadzieścia lat wcześniej. Tego szoku kulturowego nie było. Szok był, owszem – ale dopiero kiedy wchodzili Rosjanie i mieli karabiny powieszone na sznurkach, a jak znaleźli biżuterię ukrytą w młynku do pieprzu, to kradli cały młynek i kręcili nim zaciekle, spodziewając się, że więcej złota za chwilę wyprodukuje… 

HS: A kościół? Jak się na ludziach wtedy odcisnął jego brak? U nas Niemcy kościół wysadzili, księży wszystkich wymordowali. Nie pytałem mamy – a to jest ważne – czy modliła się codziennie, żeby zachować wiarę? Wiem, że ludzie robili wszystko, żeby ksiądz pobłogosławił małżeństwa, to było wtedy bardzo dla nich ważne. Większość kościołów była pozamykana, czasem tylko udało się mamie być gdzieś na Mszy, ale to chyba bardzo rzadko.

MB: Wiem, jak to wyglądało u nas. Wikariusze byli aresztowani od razu. Jeden z nich po wojnie wrócił z obozu, potem został w Mogilnie proboszczem i jeszcze mnie chrzcił. Proboszcza wywieźli do obozu w kwietniu 1940. Od początku wojny były wprowadzone ograniczenia: zakaz śpiewu pieśni Boże, coś Polskę i nakaz oddania książeczek z jej tekstem. Zakaz wspominania o Polsce w jakiejkolwiek modlitwie. Ksiądz ani siostra zakonna nie mogli wyjść na ulicę w sutannie czy habicie. Mszę wolno było odprawiać tylko w niedzielę między godziną 9.00 a 11.00 – tam, gdzie jeszcze był ksiądz. Kiedy u nas księży już nie było, nabożeństwa w kościele organizował organista, pan Walenty Żurowski. Kiedy w Wielkanoc zaintonował Wesoły nam dzień dziś nastał, wszyscy w kościele płakali. To oczywiście władzom nie spodobało, więc w maju 1940 jego też wywieźli do Mauthausen, gdzie zginął. Jeden kościół Niemcy spalili, w drugim zrobili magazyn mebli. Na cmentarz odprowadzał zmarłych świecki. Kto mógł, próbował się dostać w niedzielę na Mszę do Inowrocławia, ale to było ryzykowne, bo przepustka na pociąg na dojazd do pracy była ważna tylko w dni robocze. Ludzie modlili się więc w domach, w grupach, w których sobie ufali – wspominają, że odmawiali głównie różaniec i kolejne litanie. I to te tajne, wspólne modlitwy w domach, za które groziło im aresztowanie, w gruncie rzeczy ich trzymały przy Panu Bogu. 

HS: A dlaczego chciałaś o tym mówić? Dlaczego do tego wracać?

MB: Bo współczesne dzieci nie bawią się już w wojnę. I to jest super, że się stała dla nich abstrakcyjna. Ale to też niebezpieczne, bo kiedy się nie wie, jak się coś może skończyć – łatwo stracić hamulce. Gdybym porównała ten czas do początków chrześcijaństwa, to jesteśmy w momencie, kiedy umierają ludzie pamiętający apostołów. Kiedy zaczyna brakować świadków, trzeba uważać, żeby jakieś wydarzenie nie stało się mitem, jakąś teorią, która nas nie dotyka. Wtedy łatwo o takie szaleństwo, o jakim słychać ostatnio: że się dzieciaki stylizują na ofiary Auschwitz i robią z tego zabawę na Tik-Toku, żeby zbierać sobie lajki. 

HS: Bolesne.

MB: Tyle że one nie czują, że to bolesne. Dlatego trzeba łapać te historie i opowiadać im nie tyle o kolejnych hasłach, że 1939, Westerplatte, Wieluń, powstanie warszawskie, ile o tym, co robiła wtedy ich prababcia z tego konkretnego zdjęcia, co się wydarzyło na ulicy, przy której mieszkają. 

HS: To był czas próby. I o nim rzeczywiście trzeba opowiadać.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki