Trzy wyroki śmierci wykonane za prezydentury Georga W. Busha były jedynymi egzekucjami na mocy amerykańskiego prawa federalnego, jakie wykonano od 58 lat. Administracja Donalda Trumpa od lipca ubiegłego roku doprowadziła do śmierci już trzynastu osób. Trzy z nich w ostatnich dniach przed zaprzysiężeniem Joe Bidena. Jaka historia kryje się za serią egzekucji?
Znaczenie odpowiedzialności za słowo
„Pójdziemy razem na Kapitol!” – zapowiedział Donald Trump w trakcie przemowy na wiecu swoich zwolenników 6 stycznia. I choć tuż po jej wygłoszeniu schował się w Białym Domu, tłum do którego się zwracał, rzeczywiście ruszył w kierunku amerykańskiego parlamentu, gdzie właśnie oficjalnie potwierdzano wyniki wyborów prezydenckich z 3 listopada. Gdy zwolennicy przegranego prezydenta dotarli na miejsce, stało się coś, czego chyba nikt nie przewidywał. Oczy świata zwróciły się na Stany Zjednoczone niczym dwadzieścia lat wcześniej 11 września. Wtedy z niedowierzaniem patrzyliśmy na płonące wieże Manhattanu. Dziś na Kapitol, szturmowany przez uzbrojony tłum.
„Myślałam, że umrę” – powiedziała później kongresmenka Alexandria Ocasio-Cortez. I choć ostatecznie żadnej i żadnemu z polityków nie stała się krzywda, to pucz zakończył się śmiercią pięciu osób. O tym, jaką polityczną odpowiedzialność za pucz i jego ofiary poniesie Donald Trump, zadecyduje się w tym samym budynku, który był obiektem ataku. Natomiast na poziomie moralnym warto przypominać o odpowiedzialności za słowo, zwłaszcza gdy jest się politykiem z demokratycznego nadania – tyleż odpowiedzialnym przed ludem, co odpowiedzialnym za lud, zwłaszcza gdy wzywa się go do walki w sprawie przegranych wyborów.
Powrót do haniebnej praktyki
Ale to nie jedyne śmierci, które kładą się cieniem na końcówce rządów Donalda Trumpa. Gdy w 2019 r. jego administracja podjęła pierwszą próbę powrotu do wykonywania federalnych wyroków śmierci, prokurator generalny William Barr tłumaczył ten krok troską o ofiary przestępstw: „Jesteśmy winni ofiarom i ich rodzinom, by wykonać wyroki naszego wymiaru sprawiedliwości”. W odpowiedzi 175 rodzin ofiar morderstw wystosowało list skierowany do rządu, w którym stwierdzało, że: „kara śmierci nie zapobiega przemocy. Nie znosi przestępczości. Ona jedynie pogłębia traumę utraty bliskiej osoby i wprowadza tylko kolejną rodzinę w stan żałoby”. Podobnie krytyczne stanowisko zajęły liczne organizacje przeciwne karze śmierci, również te konserwatywne, jak sieć Conservatives Concerned About the Death Penalty.
Dzięki zabiegom prawnym udało się na pewien czas odłożyć w czasie zaplanowane egzekucje, ale jak się okazało w lipcu 2020 r., nie udało się ich uniknąć. Pierwszym uśmierconym po siedemnastoletniej przerwie był Daniel Lewis Lee, a kolejne egzekucje były wykonywane seriami w każdym miesiącu od lipca z wyjątkiem października, w sumie trzynaście osób.
„Niektóre egzekucje bolą szczególnie”
Szczególnie dużo kontrowersji wzbudziły jedna z ostatnich egzekucji, która miały miejsce 13 stycznia. Śmiertelnym zastrzykiem pozbawiono życia Lisę Marie Montgomery jako pierwszą kobietę na mocy prawa federalnego od 67 lat. Ludzie i organizacje z całego świata apelowały do Donalda Trumpa – niczym do dyktatora któregoś z totalistycznych reżimów – o zmianę wyroku na dożywcie. Trump nie wysłuchał.
Montgomery została uznaną za winną morderstwa Bobbie Jo Stinnett, po którym wycięła z jej łona dziecko – Stinnett była tuż przed porodem – i zabrała ze sobą do domu. Rzecz w tym, że w trakcie procesu obrońcy Montgomery wykazywali, że zbrodnia była bezpośrednią przyczyną okrucieństw, jakie skazana przeszła w dzieciństwie. Była ofiarą kazirodztwa ze strony ojca, handlu seksualnego dziećmi, gwałtu zbiorowego i licznych innych przestępstw. Oprawcy Montgomery nie zostali ukarani, a Lisa cierpiała na ciężkie zaburzenia psychiczne. „To, jak potraktowaliśmy Lisę, dowodzi, że wolimy więzić i zabijać chorych psychicznie niż (…) leczyć, wspierać i wcześnie reagować na wykorzystywanie dzieci” – napisała na Facebooku zrozpaczona siostra Helen Prejean C.S.J., jedna z liderek ruchu na rzecz zniesienia kary śmierci. „Niektóre egzekucje bolą szczególnie” – dodała już po wykonaniu wyroku.
Także inne styczniowe egzekucje były niezwykle kontrowersyjne, a skazani do końca przekonywali o swojej niewinności. Uśmiercenie Lisy Montgomery wskazuje jednak na głębszy, systemowy problem – w wielu przypadkach państwo skazujące ma znaczący udział w tworzeniu systemu śmierci, na gruncie którego dochodzi do zbrodni. Niedostatek opiekuńczych polityk społecznych, niezwykle daleko posunięta granica wolności osobistej – włącznie z powszechnym dostępem do broni palnej – ubóstwo czy rasizm są problemami, z którymi USA nie potrafią sobie poradzić od początku swojego istnienia. Można wręcz zadać pytanie, czy sukces amerykańskiego modelu polityczno-gospodarczego nie zależy od współistnienia tych czynników, w którym na ofiary systemowych problemów czeka jeszcze perspektywa kary śmierci.
Pro-life czy pro-death?
Skąd ten pośpiech w wykonywaniu państwowych egzekucji? W kampanii wyborczej był to sposób na zaprezentowanie Donalda Trumpa jako kandydata, który twardą ręką walczy z przestępczością. Motyw ten przewija się we wszystkich prezydenckich wyścigach w USA. W styczniu motyw wygląda na jeszcze bardziej cyniczny – Joe Biden zapowiedział zakończenie z praktyką egzekucji w majestacie prawa. Wygląda na to, że administracja jego poprzednika przyspieszyła z wykonaniem wyroków śmierci, by zdążyć przed zaprzysiężeniem. Ponurą rolę odegrał w tym Sąd Najwyższy, który dużym wysiłkiem zmieniał decyzje sądów niższego szczebla, by wstrzymać wykonywanie kar.
I tym sposobem dochodzimy do meandrów polityki pro-life. Donald Trump jako pierwszy amerykański prezydent przemawiał w zeszłym roku w trakcie Marszu za Życiem. Jego nominacje do Sądu Najwyższego, a także fakt, że jako pierwszy prezydent od czasów Jimmy’ego Cartera nie wszczął nowej wojny, dawały wielu nadzieję na promocję konsekwentnej etyki życia ze strony amerykańskiej władzy. Jednocześnie tak wiele innych spraw – jak między innymi polityka migracyjna, ograniczenie dostępności do ubezpieczenia zdrowotnego, fatalna polityka pandemiczna, w wyniku której liczba śmiertelnych ofiar COVID-19 przekroczyła 400 tys. i codziennie rośnie o kolejnych kilka tysięcy, a ostatnio waszyngtoński pucz i powrót do zastrzyków śmierci – świadczy raczej o postawie pro-death niż pro-life.
To przestroga, z której w USA zdaje już sobie sprawę wielu liderów ruchu za życiem, by nie wiązać nadmiernych nadziei z żadną stroną politycznego spektrum. Skazanych na śmierć w USA, których wyroki nie zostały jeszcze wykonane, jest ponad 2500 osób. Z tych powodów, choć wiele wskazuje na to, że Joe Biden porzuci wykonywanie wyroków śmierci, wiele osób i organizacji z całego świata będzie naciskać, by całkowicie odrzucić ten rodzaj kary w systemie prawnym. Trzeba z nią skończyć, bo „sprowadza państwo i społeczeństwo na poziom zabójcy” – przekonuje Wspólnota Sant’Egidio w apelu na rzecz świata bez kary śmierci.