O Hondurasie i Salwadorze wiemy tyle, że są – i to wszystko. Media o nich nie piszą, nie zaglądają tam turyści. Ci ostatni nie bez powodu: oba kraje zajmują czołowe miejsca na liście najbardziej niebezpiecznych państw świata. Absolutnym rekordzistą jest tutaj Honduras, gdzie każdego roku mordowane jest ponad 90 osób na każde 100 tys. mieszkańców (średnia dla świata wynosi niecałe… 7). Do tych zatrważających wyników przyczyniają się głównie duże miasta: w Hondurasie San Pedro Sula i stołeczna Tegucigalpa, a w Salwadorze stolica San Salvador. Reszta obszaru obu republik, przeważnie wiejska, jest względnie spokojna, ale też bardzo biedna, przez co obydwa kraje znajdują się na szczycie innego niechlubnego zestawienia: listy najbiedniejszych państw świata.
Jak na amerykańskie standardy są to republiki niewielkie: Honduras ma wielkość Węgier; mniejszy, za to znacznie gęściej zaludniony Salwador – zaledwie dwie trzecie powierzchni województwa wielkopolskiego. Położone nad dwoma oceanami, Atlantykiem i Pacyfikiem, ze swoimi plażami oraz podzwrotnikowymi, górzystymi krajobrazami mogłyby przyciągać miliony zwiedzających. Niestety, na margines zainteresowania świata wyrzucił je bieg historii.
Od latyfundystów do marksistów
Jak do tego doszło? W 1821 r. przez amerykańskie kolonie Hiszpanii powiał wicher rewolucji: kolejne kraje ogłaszały niepodległość. Początkowo całe rozległe terytorium, rozciągające się od Meksyku po Kolumbię, było jednym państwem. Niebawem jednak rozpadło się ono na szereg niewielkich i słabych republiczek. W krajach tych najwięcej do powiedzenia mieli plantatorzy, właściciele latyfundiów kawy, juty i bananów. Dla większości z nich horyzontem politycznego myślenia był horyzont ich własnej plantacji.
I tak właściwie pozostało do dziś. W Hondurasie 40 proc. obszaru ziemi użytkowej od pokoleń kontroluje kilkanaście klanów miejscowych obszarników. Podobnie jest w Salwadorze. W XIX w. resztę społeczności stanowili tam chłopi, prości, niepiśmienni Indianie, którzy dla władców byli rezerwuarem taniej siły roboczej. W następnym stuleciu sytuacja nieco się skomplikowała: w obu krajach narodziły się zawiązki klasy średniej, powstały kadry rodzimej inteligencji. Coraz więcej ludzi mówiło głośno o społecznej niesprawiedliwości, na której zbudowane zostały oba państwa. W 1931 r. pękła bariera cierpliwości, zbuntowało się kilka obróconych w pańszczyźnianych chłopów plemion indiańskich oraz Metysi (właściwie też Indianie, tyle że mówiący po hiszpańsku). Powstanie krwawo stłumiono, Indian poddano intensywnemu wynaradawianiu, ale piekące poczucie krzywdy pozostało.
Wykorzystali to marksiści, których ideologia zapuściła głębokie korzenie w krajach Ameryki Łacińskiej. W sąsiedniej Gwatemali doszli oni nawet na pewien czas do władzy. W Hondurasie i Salwadorze lewicowe partyzantki przez kilkanaście lat prowadziły wyniszczającą wojnę domową z prawicowymi rządami. Na progu XXI w. obie strony, wyczerpane walką, zdecydowały się zawrzeć pokój. Jest to jednak pokój kruchy, gdyż żaden z dotychczasowych przeciwników nie ma dość siły do zaprowadzenia społecznego porządku. W rezultacie w obu krajach wybuchł chaos i rozlała się fala przestępczości.
„Bądź patriotą, zabij księdza!”
Niedaleko San Pedro Sula jest więzienie, w którym opłacani przez państwo strażnicy kontrolują jedynie wieżyczki umieszczone w murach zakładu karnego. Do środka wstępu nie mają: tam rządzą sami więźniowie. Ten kryminalny „samorząd” jest oczywiście obsadzony przez szefów więziennych gangów. Można powiedzieć, że niewiele lepiej wygląda dziś sytuacja w całym Hondurasie i Salwadorze.
Oba kraje są tradycyjnie katolickie, jak wszystkie byłe kolonie Madrytu. Jeszcze w XIX w. Kościół w Hondurasie i Salwadorze należał do obozu władzy: proboszcz był tam kolegą sąsiada-latyfundysty, a prałat sam pochodził z obszarniczej rodziny. W XX w. zaczęło się to zmieniać, a księża i zaangażowani katolicy świeccy w coraz większej liczbie stawali po stronie ubogich. Rządząca prawica ruszyła do kontrataku: ludzi Kościoła oskarżono o sojusz z komunistami, prorządowe „szwadrony śmierci” mordowały ich tak samo gorliwie, jak stronników partyzantów („Bądź patriotą, zabij księdza!”).
Rzeczywiście duża część duchowieństwa i świeckich zainspirowała się modną wówczas, lewicową teologią wyzwolenia. Większość katolików nie identyfikowała się jednak z marksizmem, a reakcja na niesprawiedliwość była w ich oczach prostym wypełnieniem wezwania Chrystusa, który zawsze staje w obronie najsłabszych. Dla bojówkarzy ze „szwadronów śmierci” było to jednak zbyt subtelne rozróżnienie.
Na początku wojny domowej w Salwadorze (1979–1992 r.) twarzą i rzecznikiem ubogich został metropolita San Salvador, arcybiskup Oscar Romero. W twardy, bezkompromisowy sposób mówił on o grzechu tych, którzy uciskają bliźnich i mordują przeciwstawiających się krzywdzie. 24 marca 1980 r. zastrzelono go przy ołtarzu, gdy odprawiał Mszę św. W 2015 r. został ogłoszony błogosławionym.
W tym miejscu trzeba wspomnieć o lokalnej specyfice, jaką jest silna obecność tzw. wspólnot ewangelikalnych, wyodrębnionych z historycznych Kościołów protestanckich. Zostały one zaszczepione z USA, które swego czasu silnie wspierały prawicowe rządy w ich walce z lewicową partyzantką, stąd ich popularność w obozie władzy. Drugim źródłem owej popularności jest fakt, że wspomniane wspólnoty ewangelikalne widzą bogactwo jako prosty rezultat Bożego błogosławieństwa. W jeszcze silniejszym stopniu przekonanie to panuje w kręgach dość licznych sekt ezoterycznych o jawnie niechrześcijańskim charakterze, które zrzeszają elity władzy i pieniędzy, włącznie z kolejnymi prezydentami obu krajów.
Przeciąganie liny
Mniej więcej do lat 80. ubiegłego wieku sytuacja ta prowadziła do schematu: protestanci i sekciarze trzymają z władzą, Kościół stoi za narodem. Przełom stuleci przyniósł jednak nowe wyzwania. Wspólnoty ewangelikalne rozpoczęły silną akcję misyjną. Przyniosła ona skutki, gdyż zamożni i dobrze zorganizowani protestanci potrafią pomóc ludziom, tworząc im miejsca pracy czy też budując sieć bractw trzeźwości. Wchodzą wszędzie tam, gdzie nie sięgają wpływy ani katolickiego proboszcza, ani półpogańskiego gangstera. W rezultacie oba kraje, z czysto katolickich, stały się dziś katolicko-protestanckie. Dziś protestanci nie są już tylko przedstawicielami elit, stanowią prawie połowę populacji Hondurasu. Podobnie jest w Salwadorze. Miejscowi księża żartują nawet, że Kościół – za wezwaniem Franciszka – optuje na rzecz ubogich, ale w Hondurasie i Salwadorze sami ubodzy optują na rzecz zielonoświątkowców.
Zmieniają się też jednak sami katolicy. Dla współczesnych ludzi Kościoła, którego twarzą w tym regionie jest metropolita Tegucigalpy, kard. Oscar Maradiaga (jeden z najbliższych współpracowników papieża), rozrost wspólnot protestanckich nie jest katastrofą, lecz wyzwaniem. Kryzys powołań kapłańskich, który trapi katolików Hondurasu i Salwadoru, zmusił ich do wniosku w postaci zwiększenia roli świeckich. W latach wojny domowej pewną rolę odegrały tu tzw. wspólnoty podstawowe: grupy katolików, które same sobie wybierały duszpasterza. Nie były one jednak dobrze widziane przez hierarchię, gdyż spora ich część ulegała wpływom teologii wyzwolenia. Dziś próbuje się odtwarzać podobne struktury, ale oparte na parafiach i pozostające w ścisłym związku z Kościołem. Odpowiedzią na duchowość protestanckich zielonoświątkowców stał się natomiast rozwój grup charyzmatycznych, które akcentują potrzebę przywołania Ducha Świętego. Za wcześnie jest mówić o trwałych wynikach tych zmian, ale wydaje się, że przynajmniej od początku pontyfikatu papieża Franciszka ekspansja wspólnot protestanckich i sekt została powstrzymana.