Logo Przewdonik Katolicki

Godność w czarnej z cukrem

Monika Białkowska
FOT. ROBERT WOŹNIAK.

Dlaczego wykładowca akademicki kupuje autobus i przerabia go na bar dla bezdomnych? Żeby to sprawdzić, pojechałam gotować makaron i parzyć kawę w najsłynniejszym ostatnio autobusie w Polsce.

Żeby dojechać na czas, muszę wstać dużo wcześniej niż zwykle. Dźwięk budzika mnie nie zachwyca, za oknem jeszcze ciemno. Przeciągam się w ciepłym łóżku, walcząc z pokusą odpuszczenia sobie pisania tego tekstu. I wtedy przychodzi ta myśl. Oni w tej chwili też się budzą. Mają twardo i zimno. I nie zrobią sobie na dzień dobry kubka pachnącej herbaty. Nie umyją zębów w ciepłej łazience. Masz tak dużo, a jeszcze marudzisz. Wstawaj, dobrze jest!
 
Czarna z cukrem
Autobus, którego szukam, stoi na wielkim parkingu przy starym stadionie na poznańskiej Nowej Wildzie. Łatwo go poznać, bo nad szybą wyświetla się wielki napis: „CHRISTianer.org”. Z kilkoma mężczyznami brnę do niego przez wielkie kałuże w dziurawej nawierzchni. Panowie grzecznie wpuszczają mnie pierwszą.
Autobus jest duży, wewnątrz ozdobiony kolorowymi, świątecznymi światełkami. Jego właściciel, Radosław Hofman, na co dzień jest wykładowcą Uniwersytetu Ekonomicznego, ale dziś w żółtej kurtce z kolorowymi naszywkami z wysiłkiem otwiera drzwi autobusu. Śmieje się, że to jego poranna siłownia i zaprasza bezdomnych do środka. Szybko przechodzimy na „ty”, tu wszyscy mówią sobie po imieniu. Płaszcz i torebkę rzucam na siedzenie kierowcy, podwijam rękawy i pytam, w czym mogę pomóc. Przestrzeń od miejsca kierowcy aż do drzwi zajmuje kuchnia: metalowe blaty, wiszące szafki i gazowy palnik, na którym ustawiony jest wielki gar. Woda już się gotuje, można wrzucać makaron. Irena prosi, żebym otwierała kolejne paczki, ona sama parzy dla kolejnych gości kawę i herbatę. Dziesięciu paczek makaronu jeszcze nie gotowałam.
– Cześć Maćku – słyszę w drzwiach głos Radka. – Dla ciebie jak zwykle, czarna z cukrem?
– Pamiętasz mnie? – dziwi się mężczyzna.
– Imienia mogę zapomnieć, ale tego, że pijesz czarną z cukrem, nigdy nie zapomnę – śmieje się Radek.
 
Dziwne rzeczy
Mieszając makaron, pytam Irenę, skąd się tu wzięła. – Miałam diagnozę, czerniaka. Czekałam na wyniki patologiczne i mówiłam: „Panie Boże, obojętnie, co się zdarzy, ja Tobie ufam. Ty wiesz, czy mam odejść, czy zostać. I Bóg darował mi życie. Spotkałam kolegę, który zaprowadził mnie do kościoła baptystów. Zapytałam, czy mogę się w coś zaangażować, bo moje życie musi być inne niż dotychczas. I tak od 2010 r. zaczęły się dziać w moim życiu dziwne rzeczy. Najpierw zaczęłam pomagać w jadłodajni. A w autobusie jesteśmy od września. Przeczytasz mi, czy ten sos rozrabia się w ciepłej, czy w zimnej wodzie? – przerywa nagle i podaje mi paczkę. – W zimnej.
Do makaronu wrzucamy miskę mielonego mięsa, które Irena zdążyła przesmażyć w domu, kilka sosów bolońskich i sos serowy. Danie w garnku robi się coraz gęstsze, jego mieszanie wymaga coraz więcej siły. Czuję się jak czarownica, mieszająca w wielkim kotle. Irena dodaje przyprawy: sól, pieprz, zioła.
– Po chorobie i nawróceniu moje życie zmieniło się o 180 stopni – Irena znów wraca do swojej opowieści. – W poprzednim życiu nawet bym nie pomyślała, żeby coś takiego robić. Jestem z zawodu nauczycielem gimnastyki, prowadzę grupy dla seniorów. Mam też dwie podopieczne, do których jeżdżę, żeby pomóc im robić zakupy. I pracuję w biurze. Nie jest ci za ciężko mieszać? Czosnku jeszcze trochę dodam. Niezłe jest, chcesz spróbować?
 
Teologia przy makaronie
Za naszymi plecami Radek opowiada o sądzie ostatecznym. W autobusie siedzi dwudziestu bezdomnych. – Czy zdajecie sobie sprawę, że Bóg w nasze ręce daje wybór, czy pójdziemy do nieba, czy do piekła? – pyta.
– Zgadza się! – z mądrą miną potwierdza jeden z mężczyzn. Nie znam jego imienia, ale po tym, co i jak mówi, łatwo się zorientować, że wykształcenia na pewno nie skończył na szkole podstawowej.
– Bóg zna każdego z was po imieniu. Nie tylko wie, jaką kawę pijesz, ale o tobie wszystko! – mówi dalej Radek.
Do autobusu wchodzi kolejny mężczyzna. Żeby nie przeszkadzać, na migi pokazuje mi, że chce kawę. Również na migi pytam, czy czarną, czy z mlekiem.
– To my decydujemy, gdzie skończymy! Nie zdecyduje za nas żadna religia, nie zdecyduje za nas żaden Kościół, nie zdecyduje za nas nikt, ani dzieci, ani rodzice. Nikt. Albo chcecie zostać dziećmi Boga, albo nie. Co możecie powiedzieć o Duchu Świętym?
– Ja go nie widziałem! – deklaruje jeden z mężczyzn.
– Tu nie chodzi o widzenie! – strofuje go drugi.
– A może widziałeś, tylko nie poznałeś? – pyta Radek.
Dyskusja robi się burzliwa. Jak to jest, że nie wszyscy, którzy się modlą, otrzymują od Boga błogosławieństwo? I co to znaczy być świętym:? Jako katolicki teolog nie do końca zgadzam się z tym, co mówi Radek, ale nie przyszłam tu spierać się o teologię. Dziś tu tylko parzę kawę.
 
Pieprzu dałaś za mało
Radek kończy rozmowę krótką modlitwą. Irena nakłada do plastikowych pojemników duże porcje makaronu z sosem, a Radek roznosi je po autobusie. – Smacznie i zdrowo, spaghetti po autobusońsku – żartuje.
– Smaczne? – pyta Irena siedzącego najbliżej Mariusza.
– Smaczne – odpowiada. – Ale pieprzu mogłaś więcej dodać!
Irena dosypuje do garnka pieprzu, mieszam. Mariusz dostaje dokładkę. Ktoś podaje słoiki i prosi o zapakowanie jedzenia na wynos. Inny prosi o dziesięć porcji i podaje mi starannie złożoną, starą reklamówkę. – To dla tych, którzy się wstydzą tu przyjść – tłumaczy. Radek idzie na tył autobusu, bo ktoś chce ciepłą kurtkę. Wydaje, co ma i obiecuje, że w środę będzie miał następne. Z szafki wyciąga kilka maszynek do golenia.
– Ludzie różne rzeczy nam przynoszą – tłumaczy Irena. – Radek w ubiegłym roku chyba ze 200 par butów i załatwił.
Pytam o kobiety, bo nie widać ich w autobusie. Podobno są, tylko akurat dzisiaj nie przyszły. W tym momencie przy autobusie pojawia się małżeństwo. – Proszę bardzo do środka – zapraszają salonowo do środka inni bezdomni. – Co dla państwa? Proszę się nie wstydzić! Kawki? Herbatki?
 
Żeby buty były suche
Irena zabiera dla swojej podopiecznej porcję makaronu na wynos. Pudełko starannie okleja naklejką z cytatem z Ewangelii. Z bezdomnymi żegna się „na misia” i idzie do pracy. Z makaronem na wynos mężczyźni kolejno opuszczają autobus.
– Romuś, zapraszam cię do naszej rezydencji Carringtonów!
– Przyjdę! Dziękuję, przyjdę!
– Tylko po kałużach proszę nie chodzić! Żeby buty były suche!
W pierwszym odruchu traktuję to ostrzeżenie jako żart. Za chwilę uświadamiam sobie, że mokre buty kosztować mogą tych ludzi zdrowie, a nawet życie. Jest zima, a oni nie mają suchych na przebranie. Te w zimnych szatniach przy starym stadionie wyschną im dopiero na wiosnę.
 
Lampki i dwa odkurzacze
Razem z Radkiem zabieramy resztę jedzenia w pudełkach i też wychodzimy z autobusu. – Ci, którzy mieszkają w pierwszych szatniach, przychodzą do nas – tłumaczy Radek. – Ale tam, z drugiej strony też są ludzie. Podobno ktoś z nich cierpi na ból ręki.
Idąc dziurawą drogą, możemy spokojnie porozmawiać. Radek wyjaśnia, jak funkcjonuje autobus. Jako wspólnota karmią ludzi od dawna. Najpierw robili to w baraku przy szpitalu na Grunwaldzkiej. Tam gotowali obiady, rozdawali odzież, mieli leki, łaźnię, nawet pralkę.
Kiedy musieli stamtąd odejść, zaczęli z bezdomnymi spotykać się w McDonaldzie. Przychodzili wcześnie, klientów było mało, a oni zamawiali tyle jedzenia, że nikomu nie przychodziło do głowy, żeby ich wyrzucać. Ale to nie było dobre miejsce do rozmów ewangelizacyjnych. Potem Radek kupił autobus. Znajomy polecił mu firmę, która zajmuje się budowaniem food trucków. To oni zamontowali kuchnię. – Mieli ze mną przejścia, bo uparłem się, żeby mieć jak najwięcej miejsc siedzących – śmieje się Radek. Autobus ma własne zasilanie. Mogą działać w nim nie tylko lampki choinkowe, ale nawet dwa odkurzacze jednocześnie. Kiedy był budowany, nikt nie wiedział, że miasto ogłosi konkurs na mobilny punkt wsparcia dla osób bezdomnych. Ale ogłosiło, więc Radek wystartował w nim wraz ze stowarzyszeniem Pogotowie Społeczne. Wygrali, bo innych ofert nie było. Dzięki pieniądzom z miasta bezdomni otrzymują wieczorne posiłki, mają również do dyspozycji ratownika medycznego, pielęgniarkę, streetworkerów. W piątki rano Radek gotuje i karmi ludzi sam, z przyjaciółmi z kościoła. – To nie jest nic nadzwyczajnego – przekonuje. – Ile kosztuje taki posiłek? 200 zł? Więcej nie. Dlaczego mamy tego nie robić?
 
Kupiłem łyżkę
Dochodzimy na tył stadionu. Nie wierzę, że nadal jesteśmy w Poznaniu: w sercu Polski, w mieście o najniższym w kraju bezrobociu, zaledwie kilkadziesiąt metrów od jednej z głównych arterii miasta. Niski, odrapany budynek ogrodzony jest prowizorycznym płotem. Na sznurku wiszą stare szmaty. Niewielkie podwórko wypełnione jest śmieciami. Na starym, brudnym fotelu siedzi mężczyzna z długą brodą, przycinając kawałek starej rynny. To jeden z pięciorga mieszkańców starej szatni. Radek na stoliku z rozmiękłej płyty stawia jedzenie i prosi mężczyznę, żeby przyszedł do autobusu w niedzielę o 17, kiedy będzie tam pielęgniarka. – Ból jest po to, żeby dać ci znać, że coś jest nie tak – tłumaczy. – Przyjdziesz?
– Dobrze. W niedzielę o 17. Wiem, gdzie.
– To trzymajcie się. Miłego dnia!
Pytam Radka, w jaki sposób zaczęła się jego przygoda z bezdomnymi. – Zapytałem kiedyś Irenkę, czy nie potrzebują jakiejś pomocy. Powiedziała, że brakuje im takiej dużej łyżki do mieszania w garnku. Poszedłem do sklepu, kupiłem, przyniosłem i tak zostałem – śmieje się Radek. – Ale tym ludziom wcale nie chodzi o jedzenie. W Poznaniu jest tyle jadłodajni, że bez nas by sobie doskonale poradzili. Oni przychodzą, żeby sobie pogadać. Pamiętam jedną panią. Widać było, że sporo w życiu wypiła, ale przyszła, bo zgubiła męża. Zabrało go pogotowie i ona nie potrafiła go znaleźć. Wziąłem telefon, dzwoniłem, ale rzeczywiście nie udało się go wtedy odszukać. Kiedy spotkałem ją następnym razem i zapytałem, czy mąż się znalazł, miała łzy w oczach: bo ktoś zwrócił na nią uwagę, zapamiętał! Widziałaś dzisiaj Macieja? Jak był poruszony, bo pamiętałem, jaką kawę pije? Zdarzyło ci się kiedyś, żeby ktoś miał łzy w oczach, bo usłyszał „czarna z cukrem”? Oni myślą, że są społecznymi wyrzutkami.  Że nie są nic warci. Myślą, że to jest ich miejsce. Dlatego nie chcą się stąd wyprowadzić.
 
Nie odmawiaj
Na chwilę tylko wracam do autobusu, żeby się pożegnać. Panowie zdążyli pozbierać wszystkie zużyte naczynia, wyrzucić worki ze śmieciami i właśnie zabierają się za zamiatanie podłogi. Wieczorem autobus będzie miał jeszcze dwa parkowania: przy ul. Dwatory i na Dworcowej. Przyjdzie pewnie zupełnie inny zestaw ludzi. I pewnie jak zwykle wieczorami nie zmieszczą się w autobusie.
– Każdemu chcę pomóc – mówi na pożegnanie Radek. – W Biblii czytam, że mam nie odmawiać temu, kto prosi. Nie jest napisane: „Sprawdź najpierw jego cv”, tylko „Nie odmawiaj”. Ale zdaję sobie sprawę, że pomagając, można też komuś zrobić krzywdę. Raz mi się zdarzyło, że powiedziałem: „Jesteś głodny, a ja cię nie nakarmię, bo masz być głodny”. To był nałogowy hazardzista, który przegrał wszystko i przyszedł do mnie, żebym dał mu coś do zjedzenia. Gdybym go nakarmił, on by nie zrozumiał, co zrobił. Wróciłby zadowolony do domu z przekonaniem, że wszystko jest OK. Ale dziś w autobusie był też Jarek. Kiedyś był bezdomny. Dziś byś się nie zorientowała. Chciałoby się, żeby takie przemiany były częstsze, ale to są ludzie, którzy już nie umieją zaufać. Przekroczyli pewną granicę, zza której trudno jest wrócić. Nie wierzą, że może być lepiej, więc nawet nie próbują. Dlatego traktujemy ich jak równych sobie. To jest dla nich szansa. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki