Logo Przewdonik Katolicki

Dzieci z placu Wiktorii

Monika Białkowska
Żeby mogły w życiu decydować, jak chcą żyć – po to ojcowie z Afganistanu uciekają ze swoimi córkami do Europy fot. Nikolas Kokovlis/ NurPhoto/Getty Images

To tylko maleńki wycinek świata, do którego nie mogę wejść. Jestem tu przejazdem, ocieram się tylko. Ale chcę się otrzeć. Jak mam lecieć do Grecji, jak spacerować po Atenach, jak wsiąść na jacht i popłynąć w morze – ze świadomością, że tam na ulicy żyją dzieci?

Trzy dni przed wylotem robię szybką zrzutkę. Potem idę na plac Wiktorii, żeby siostrze Ewie zostawić ponad dwa tysiące euro od naszych Czytelników. Pyta, na co ma je przeznaczyć. Nie wiem: to ona tam żyje, ona spotyka ludzi codziennie, ona najlepiej zdecyduje. Mówi, że to wystarczy na pięćset par butów dla dziewczynek. Chłopcy mają łatwiej, są zadbani, wiadomo: to przyszłość rodziny. Dziewczynki chodzą boso albo w za dużych butach. Obuwie to pierwsze, na co patrzy siostra Ewa. 

Najpiękniejszy plac w mieście
Przyjeżdżają tu, na plac Wiktorii, od lat. Teraz, kiedy spłonął obóz na Lesbos, jest ich więcej. Na Lesbos mieszkali czasem rok, czasem dwa lata. Mają już status uchodźcy: to nie są ci, którzy dopiero dobili do brzegów Grecji na pontonach. Europa ich przyjęła, przynajmniej teoretycznie. Poza tą teorią nie ma im nic do zaoferowania. Mają mieszkać w obozach, w umieszczonych na obrzeżach Aten kontenerach albo namiotach, i jakoś sobie sami radzić. Nic dziwnego, że wolą być w mieście, nawet na ulicy. Tu jest im łatwiej spotkać się, rozmawiać, zarobić parę groszy, zdobyć coś do jedzenia. Żyją tak tydzień albo dwa. Potem w nocy przyjeżdża policja, wyłapuje ich i wywozi z powrotem do obozu na obrzeżach Aten – nie powinni przecież psuć wizerunku miasta. Potem znów wracają. 
– Plac Wiktorii! Kiedyś to był najpiękniejszy plac w mieście! – wzdycha tęsknie stary Grek Janis. – Teraz już nikt tam nie chodzi… 
Janis ma firmę czarterującą w Grecji jachty. Kiedy załoga po tygodniu na morzu zostawia w kambuzie niewykorzystane jedzenie, on pakuje je i zawozi uchodźcom. Ale żeby wypić kawę w kawiarni, na plac Wiktorii nie jedzie. 

Pusto, nikogo nie ma
Kiedy idziemy przez plac Wiktorii po raz pierwszy, jestem rozczarowana. O to było tyle hałasu? O te kilka grupek ludzi, prawie niewidocznych? Przecież tu nikogo nie ma! Plac jest sterylnie czysty, żadnych śmieci, żadnego bałaganu. Siadamy gdzieś z boku w kawiarni, kelnerka podaje mrożoną kawę. Siostra Ewa rozpoznaje nas od razu. – Po twarzach widać, że to Polacy! Zresztą tu nie ma żadnych turystów, nikt tu nie przychodzi. Tylko ci, którzy chcą przyjść do uchodźców. 
Siostra Ewa Pliszczak ze Zgromadzenia Ducha Świętego jest w Atenach od dwóch lat. Ze swoimi współsiostrami przychodzi na plac Wiktorii regularnie. Gra z dziećmi w piłkę, malują razem na wielkich arkuszach papieru. Robi wszystko, żeby je czymś zająć, żeby nie siedziały bezczynnie. – Pierwsze, co robię, to patrzę, czy mają buty – mówi. – Biorę je wtedy do sklepu i kupuję takie, żeby pasowały i żeby im się podobały. Mam tu kilka takich sklepów blisko, Grecy tam pracują i wiedzą, co robię. Ale nie wydaję dużo, bo mnie nie stać. Taka najtańsza para butów to pięć, może dziesięć euro. 

Kiedyś mieli marzenia
Część z mieszkających na placu Wiktorii uchodźców ma trochę pieniędzy, przywiezionych jeszcze ze starego kraju. Większość dostaje tylko zasiłek z funduszy unijnych: 90 euro miesięcznie. Mrożona kawa, którą piję na placu Wiktorii, kosztuje 6 euro. Obiadu poniżej 10 euro w zasadzie zjeść tu się nie da. 
– Ludzie są bardzo kreatywni – przyznaje s. Ewa. – Wiadomo, że każdy lubi swoje jedzenie, to, które zna od dziecka. Jak ktoś z nich ma parę euro i dostęp do kuchni, kupuje warzywa. Wieczorami można je kupić dużo taniej i w wielkich workach, tylko trzeba uważać, bo w środku często są zepsute. I gotują z tego swoje jedzenie, jakiś ryż z warzywami, pakują je w małe pudełka i sprzedają wśród swoich za jedno euro. Jedni mają pracę, drudzy tani posiłek i tak wspólnie sobie radzą. 
Na placu Wiktorii najwięcej jest ludzi z Afganistanu. Są też uchodźcy z Iranu i Afryki, przede wszystkim z Kamerunu. Największa fala z Syrii już przeszła, Syryjczyków jest coraz mniej. 
Kiedy byli na Lesbos czy Samos, wszyscy marzyli, żeby przyjechać do Aten. Wyobrażali sobie, że to już jest inny świat, prawdziwy raj. Duże miasto, zawsze łatwiej znaleźć pracę, jakieś mieszkanie. A potem okazało się, że w Atenach nie ma dla nich mieszkań. Większość z nich chciałaby pracować, ale pracy również nie ma. Dla Greków jej nie ma, a co dopiero dla obcokrajowców. I tak zostają: w obcym kraju, legalnie, ale bez żadnych możliwości. 

Stracone lata
Kilka minut drogi od placu Wiktorii – w polskiej dzielnicy – jest jezuicka parafia. To tam gościnnie mieszkają również cztery siostry pracujące wśród uchodźców. Tam również razem z jezuitami prowadzą centrum pomocy. Centrum przeznaczone jest przede wszystkim dla kobiet i dzieci. Kobiety mogą tam się umyć, zrobić pranie albo po prostu posiedzieć w spokoju, czystości i ciszy. Dzieciaki w centrum edukacyjnym mogą obejrzeć film, porysować, nauczyć się trochę matematyki. To namiastka szkoły, do której nie chodzą. Zwykle przez uchodźcze życie tracą trzy, cztery lata edukacji. To najlepsze lata w ich rozwoju. Często to dzieci bardzo zdolne. Teraz, w czasie pandemii, centrum może działać w bardzo ograniczonym zakresie. 
Kilka metrów poniżej placu jest restauracja afgańska. Stosunkowo tania, ryż z kurczakiem można tu kupić już za trzy euro. To jedyne miejsce, w którym właściciele pozwalają uchodźcom skorzystać z toalety. Tam też mogą się umyć. Wiadomo, to są „ich ludzie” – ale wpuścić do łazienki sto czy dwieście osób, czasem kilka razy dziennie, to dla nikogo nie jest oczywiste. – Inne restauracje ich nie wpuszczą – mówi s. Ewa. – Kiedy ja tam wchodzę i dzieci pobiegną za mną, zaraz ktoś je zatrzyma. Nie chcą ich. 

Ten plac, te marzenia
Jest w tym jakiś chichot historii. Ulice, z których wychodzi się na plac Wiktorii, to stara polska dzielnica. Tu można spotkać sklepy z ogromnymi szyldami: „Sklep polski”, tu można kupić ogórki kwaszone, makaron z Lublina i czekoladę z truskawkowym nadzieniem. Tyle że na ulicach wcale nie widać Polaków. Dziś w polskiej dzielnicy mieszka coraz więcej przybyszów z Afryki i południowej Azji. 
– Ci Polacy, którzy przyjechali tu lata temu, zdążyli się urządzić i przenieśli się do lepszych dzielnic – tłumaczy Marzena, która sama w Grecji mieszka od 25 lat i prowadzi własną restaurację w centrum Aten. – Została nazwa dzielnicy, trochę sklepów i pojedynczy ludzie, którzy nie boją się mieszkać wśród uchodźców. 
– Myślicie, że oni chcą tu zostać? – pyta s. Ewa. – Nie chcą. Każdy z nich marzy o Niemczech. Nie mają pojęcia, jak tam jest. Płacą szmuglerom, próbują: do Niemiec, do Szwecji, do Anglii. Jadą, czasem ich odsyłają, czasem się udaje. Ci, którym się udało, piszą potem do mnie, jak jest zimno. A przecież jest dopiero koniec września! Nie wiedzą, jaka jest cena tego, o czym marzą. Szmuglerzy wkładają im do głowy jakieś bajki, bo zarabiają na ich marzeniach. I oni sprzedają wszystko, co mają, rodzina cała się zrzuca – byle jeden wyjechał, byle był jakiś kontakt, jakiś adres, byle ktoś na resztę czekał. My przecież w latach 80. robiliśmy dokładnie tak samo. 
Robiliśmy dokładnie to samo. Polska dzielnica przy placu Wiktorii nie wzięła się znikąd. To jest dokładnie to samo miejsce: ten sam plac, te same ulice i te same marzenia. Tylko czas inny i ludzie z innej części świata. Złowieszczy chichot historii rozlega się, kiedy próbujemy ich oceniać. 

Tłum w przedpokoju
W Grecji zawsze byli uchodźcy, od wieków. To takie miejsce na mapie Europy, które przez samo swoje położenie staje się przyczółkiem i pierwszym celem tych, którzy marzą o lepszym życiu. Siostra Ewa mówi, że to okno. Kiedyś słuszniej byłoby mówić o drzwiach do Europy, ale dziś to nie są drzwi. Drzwi są po to, by zapraszać gości, a oni muszą tu się wdzierać. Drugie takie okno to Maroko. Trzecie – Włochy. Te kraje muszą przybyszów przyjmować, jeśli nie chcą topić ich u swoich brzegów, zanim jeszcze wysiądą z pontonów. Reszta Europy – z Polską i Węgrami na czele – odmawia solidarności. 
Dzieci żyją na ulicy w Atenach, bo w Grecji jest ich za dużo. W krajach, w których jest miejsce, nazywają ich terrorystami i odmawiają otwarcia drzwi. Jeden z nich, mały chłopiec, podchodzi do nas nieśmiało, kiedy siedzimy nad mrożoną kawą w restauracji. Wyciągam z torby pakunek z jedzeniem, kilka godzin temu dostaliśmy za duży obiad, poprosiliśmy o spakowanie resztek. Chłopiec odchodzi zachwycony, zbiera kolegów, razem siadają na krawężniku. Mają pewnie osiem, dziewięć lat. Resztki z naszego obiadu to dla nich święto. Jest mi wstyd – jak komuś, kto rozpiera się sam w luksusowym salonie, wiedząc, że w przedpokoju, tuż za drzwiami, tłoczy się i dusi zmęczony tłum. 
– Zauważyliście, jak tu jest fatalnie z segregacją śmieci? – pyta s. Ewa. – Nikt tu niczego nie segreguje. Może na obrzeżach miasta, gdzie mieszkają bogatsi ludzie, ale tutaj w centrum nikt. Kiedy przyjechałam tu po piętnastu latach życia w Anglii, to aż mnie serce bolało, jak można wszystko rzucać do jednego kosza! I kto tutaj te śmieci zbiera i segreguje? Uchodźcy! Jeżdżą takimi wozami, zbierają kartony, szukają metalu, puszek. Są punkty, które to od nich odbierają i płacą, zawsze mają choć parę euro. Kombinują, jak mogą, byle tylko przeżyć. Podziwiam ich, bo nie wiem, czybym psychicznie wytrzymała choć miesiąc w ich sytuacji.

fot-Gili-Yaari-NurPhoto-Getty-Images.jpg

W czasie pandemii z placu Wiktorii wyjechali wolontariusze. To oni dawali dzieciom namiastkę szkoły fot. Gili Yaari/NurPhoto/Getty Images

Kim jestem, żeby wybierać?
Koronawirus w Grecji szaleje jak wszędzie. Wysokie kary finansowe sprawiają, że nie spotyka się tu ludzi bez maseczki. Dzieci na placu Wiktorii maseczek nie mają. – Na razie żadna z nas ani nikt z jezuitów nie zachorował – mówi s. Ewa. – Aż dziwne, bo widzicie, jakie tu mamy warunki. Dzieci najwięcej problemów mają ze skórą, zwłaszcza te, które przyjechały z Lesbos. Nasza siostra z Austrii sama robi tu maść z aloesu, wiadomo, że wszystko inne kosztuje. Ucina aloes, miesza z jakimiś olejami według swojej receptury i rozdajemy to dzieciom. I to pomaga. One przecież nie mają wody, nie mają mydła, nie mówiąc już o koronawirusie, przed którym nie mają jak się zabezpieczyć. 
Na rogu placu Wiktorii jest apteka, w której pracują trzy Greczynki. Przez okno codziennie patrzą na plac i koczujących na nim ludzi. – Był tu kiedyś chłopiec z Iraku. Zapomnieliśmy, że to właśnie tam zaczęła się Europa… Ten chłopiec wyglądał jak z Europy, blondynek z niebieskimi oczami. Na skórze miał wielkie, czarne liszaje. Na to nie mógł pomóc aloes. Nie jestem pielęgniarką, zabrałam go do apteki. Kobiety zachwyciły się chłopcem, jaki jest śliczny – jego szczęście, że był śliczny! Wyczyściły mu ładnie skórę, dały jakieś trzy kremy, nie chciały ode mnie pieniędzy. Wiedziałam już, że mogę do nich wracać. Kiedy się w końcu dogadałyśmy, to one płakały i ja płakałam. Mówiłam, że przecież patrzą na to samo, na co ja patrzę, i że ich potrzebuję. Tu do lekarza trudno jest się dostać, ale w aptekach mają wykształconych ludzi, którzy wiedzą, jak pomóc. 
Siostra do apteki idzie również wtedy, kiedy chce przetłumaczyć pisane po grecku dokumenty uchodźców. Sama po grecku nie rozumie, a farmaceutki czytają i ostrzegają czasem: na tego człowieka uważaj. – Oni przyjeżdżają z bardzo trudnych czasem warunków. Wojna, pożar, kto w takiej sytuacji pilnuje dokumentów? Jak udowodnisz komuś na przykład, czy ma lat 19, czy 17 i może być traktowany jak nieletni? Zawsze będą tacy, którzy będą próbować wykorzystywać sytuację. Nie możemy być naiwni. Ale nawet jeśli wśród stu tylko dwóch naprawdę potrzebuje pomocy, to kimże ja jestem, żeby ich wybierać? 

To będą dzieci greckie
Greczynki w aptece nie pytają s. Ewy, kim jest. Siostra nie chodzi w habicie, tylko w ciemnych spodniach. Chrześcijanie rozpoznają tylko wiszący na piersi krzyż. Muzułmańskie dzieci dotykają go czasem: jedne ze zdziwieniem, inne sygnalizując, że to coś złego, że parzy. – Nikt nie pyta. Przyjeżdżają tu różni ludzie, różne organizacje. Niektóre, zwłaszcza te protestanckie z USA, wykorzystują sytuację i zdarza się, że nagabują uchodźców, oferując im jedzenie i pomoc, jeśli ci najpierw przyjmą chrzest. Potem wykazują to w swoich statystykach. Nie o to Jezusowi chodziło. Nie muszę nikogo tu ochrzcić, mam tym ludziom dać jeść i kupić buty, mam przywrócić godność. Zobaczcie, to są dzieci! Takie jak nasze! Czy ja wybrałam to, że urodziłam się w Polsce? Gdybym urodziła się w Afganistanie, byłabym zupełnie inną kobietą…
Kobiety na placu Wiktorii zwykle są analfabetkami. W swoim kraju nie mogły nauczyć się czytać i pisać. Wydane przez ojców za mąż miały rodzić dzieci i zajmować się domem. Wykształcenie, rozwój, praca, kariera to pojęcia zarezerwowane w ich kraju dla mężczyzn. Ale jeśli tu są, to dlatego, że ich mężczyźni chcieli dla nich lepszego życia – dla nich i dla ich córek. Chcieli, żeby przynajmniej córki mogły się uczyć i posmakować wolności. – Gdyby chcieli żyć po afgańsku, to by tam zostali – przekonuje s. Ewa. – Jeśli tu są, to znaczy, że chcą żyć po europejsku. Wystarczy im, że zrobią swoje jedzenie i włożą swoje ubrania. Reszty chcą naszej. Chcą się kształcić. I te dzieci, które dziś biegają po placu, to już nie będą dzieci afgańskie. Przez piętnaście lat pracowałam w Wielkiej Brytanii. Nasze polskie dzieci nie będą tam Polakami – będą Anglikami. Będą obchodziły jeszcze Boże Narodzenie z opłatkiem i będą jadły bigos, ale myśleć będą po angielsku. Trzeba otworzyć oczy, trzeba to zobaczyć i zrozumieć, że nie ma w tym nic złego. Tak samo będzie tu z tymi dziećmi. To będą dzieci greckie.

Zachwycający wybór
Przed pandemią kobiety z placu Wiktorii spotykały się w centrum u księży jezuitów w polskiej dzielnicy Aten. Dziennie przychodziło ich tam nawet dwieście, żeby wypić kawę czy herbatę. Nie siedziały bezczynnie. Prosiły siostrę, czy nie zdobyłaby dla nich szydełek czy drutów. Kiedy je dostały, zaczęły wyczarowywać przepiękne rzeczy, koce, myjki do ciała. Gdyby tylko miały z czego, robiłyby i dywany. Teraz, w czasie pandemii, nie wolno im się tak spotykać. – To nie są leniwe kobiety – podkreśla s. Ewa. – Chcą pracować, nie chcą tylko brać. Ciągłe branie w końcu złamie człowieka. Ważniejsza dla nich jest godność.
Ta myśl nie opuszcza mnie nawet wtedy, kiedy już sama opuszczam plac. Gdyby tym kobietom dać pracę, gdyby umożliwić im sprzedaż tego, co wyczarują na drutach i szydełku, to byłyby dla nich pierwsze w życiu zarobione pieniądze. Więcej: to byłaby dla nich wolność. – Kiedy nas pierwszy raz spotykają, nie mogą uwierzyć, że nie mamy męża ani dzieci – tłumaczy s. Ewa. – Nie rozumieją, że bycie siostrą jest zupełnie czymś innym. Ale w ich kulturze kobieta bez męża i dziecka nie może istnieć. Tu nagle odkrywają, że istnieje coś takiego jak wybór. I to je zachwyca. I tego chcą dla swoich córek. 

Po co przyjechałaś?
Grecy mówią, że Europa nie rozumie ich problemów. Żyjący w Grecji obcokrajowcy z zachodniej Europy mówią, że Grecy nie do końca organizacyjnie udźwignęli kwestię przyjęcia uchodźców, że to zwyczajnie ich przerosło. Zakłóciło ich południowy spokój. W dodatku problem, który mają, jest z gatunku tych najgorszych, bo dotyczy żywych ludzi – nie da się go przeczekać, sam się nie rozwiąże. – W obozach, do których przenoszeni są uchodźcy ze spalonego Lesbos, nie ma elektryczności, nie ma wody, namioty ustawione są wprost na plaży – mówi s. Ewa. – Grecy postawili na to, żeby zniechęcić uchodźców do przyjeżdżania. Ale oni nadal będą przyjeżdżać. 
Pytanie, które powraca w polskich dyskusjach musi wybrzmieć i tutaj. Skoro jest tu tak źle – skoro o tym wiedzą – to dlaczego wciąż przyjeżdżają? Dlaczego nie zostają u siebie i tam nie walczą o lepszą wersję swojego świata, o swoją ojczyznę? 
– Kiedy jedna mama z małym chłopczykiem zaczęła trochę rozumieć po angielsku, zapytałam ją, co się stało. Talibowie na jej oczach odcięli jej mężowi głowę. Potem to samo zrobili z jej córeczką. Zdążyła tylko chwycić syna i uciec. Jak można pytać ją, po co tu przyjechała? Ona chce po prostu mieć spokój. Mam tu znajomych uchodźców, są już zadbani, mają mieszkanie. Żyją skromnie, bez mebli, siedzą na podłodze, kulturowo to dla nich zwyczajna rzecz. I on mi mówi: chcę spokojnie żyć z żoną i dziećmi, żeby codziennie do domu nie wpadała armia z karabinami. Jak żyć ze świadomością, że w każdej chwili mogą mi dzieci powystrzelać? Mam mu się dziwić, że wyjechał? Nie dziwię się. 

Nie potrzeba
Każda z rodzin na placu Wiktorii ma swój kawałek kartonu albo kocyk. Kiedy s. Ewa przychodzi, żeby rysować z dziećmi, nie pozwalają jej siedzieć na ziemi. Kiedy gra z nimi w piłkę pilnują, żeby koniecznie się napiła, podają jej swoją wodę. Czasem wołają ją, żeby przyszła się najeść i podają pudełko z ryżem – to samo, za które płacą jedno euro. – Mają w sobie wielką kulturę gościnności – mówi s. Ewa. – My w Polsce też ją mamy, ale ci ludzie przecież żyją na ulicy! I okazują gościnność mnie, wiedząc, że mam swój dom. Jak tym ludziom pomożesz, oni nie zapomną. 
Czego najbardziej potrzeba ludziom z placu Wiktorii? Żeby z nimi być. – Nawet tydzień z kimś, kto w nich uwierzy, może zmienić ich życie – mówi s. Ewa. – Pokaże, że są dla kogoś ważni, że coś znaczą. Że nie są problemem, brudem na ulicy. To takie chrześcijańskie: pokochać człowieka takim, jakim jest. Spojrzeć na niego. A oni nie czekają. Oni sami też kochają, też dają. Dali mi to, o czym nawet nie myślałam, że tego potrzebuję. Spotkanie z nimi zmienia. Nauczyłam się, że potrzebuję bardzo mało. Bo ileż można mieć spodni, ile par butów? Wiecie, że rozdałam wszystko? Najdroższy śpiwór, jaki dostałam jeszcze w Anglii, fajny plecak, ubrania. Bo jak ktoś pyta, czy nie masz czasem jakiejś bluzki, to co powiem, że nie mam? Do życia nie potrzeba dużo. Coś się zniszczy, to następne się znajdzie. My tyle gromadzimy, a potem boimy się, że ktoś nam ukradnie. A oni? Oni nie muszą się martwić. I tego uczy się każdy wolontariusz, wszyscy po kolei zostawiają tu wszystko. I doceniają to, co mają. 

Różowy balonik
W podręcznym bagażu niewiele się mieści: drobina radości, kilkaset kolorowych balonów. Na placu już nie jest pusto, z każdej strony otaczają nas dzieciaki. Widząc, że do nich idziemy, łapczywie wyciągają ręce po prezenty. Nawet jeśli nie mówią po angielsku, doskonale opanowały wołanie: „my friend!”. Większość z balonami radzi sobie sama, ale kiedy podchodzi do mnie ojciec z dzieckiem na ręku, nadmuchuję i podaję już gotowy. Wtedy staje przede mną mała, ciemnowłosa dziewczynka i bez słowa wyciąga do mnie swój różowy balonik. Rozumiem, że prosi o to samo. Biorę go do ręki. Mała dzielnie próbowała sobie z nim poradzić. Balonik jest mokry. Ale to dziecko. Co mam jej powiedzieć? Że wirus? Że to niebezpieczne? Że nie mogę, skoro ona miała go w ustach? W imię Boże, są przecież sprawy ważne i ważniejsze. Dmucham, a różowa kula rośnie tak samo szybko, jak uśmiech na twarzy dziewczynki. Potem słucham, jak pierwsze balony pękają z hukiem, wywołując salwy śmiechu wśród dzieciaków na placu Wiktorii. Jest dobrze, jest normalnie. To tylko dzieci.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki