Dwie główne bohaterki tej historii to Ewa z Kaszub i Marina z dworca. Ewa Orzechowska jest spokojna, konkretna i przejęta zadaniem, którego się podjęła. Ze swoim amatorskim młodzieżowym teatrem „Brzozaki” zaprosiła grupę uchodźców z Czeczenii na artystyczne kolonie. Marina Hulia to wulkan kolorowej energii, nauczycielka, która na przygranicznym dworcu w Brześciu zainteresowała się losem koczujących tam miesiącami dzieci i postanowiła zmienić ich życie. Po raz pierwszy zobaczyły się w maleńkim Gołczewie, ukrytym wśród kaszubskich lasów. Za plecami miały grupy dzieci, czekających na wakacje. Przed sobą siedem dni na ich spotkanie.
A może właśnie spotkanie jest głównym bohaterem tej historii?
Dzieci, które jadły papier
Mama Milana nosi zupełnie inne czeczeńskie imię, które dla Polaków jest nie do wymówienia, więc zostaje Milaną. Siedzi przy stole nad talerzem z ziemniakami w mundurkach i sałatką z pomidorów. Jest wegetarianką. Z pięciorgiem dzieci mieszkała na dworcu w Brześciu przez kilka miesięcy. Uciekła od męża narkomana, który znęcał się nad nią i nad dziećmi. Kiedy próbowała uciec gdzieś bliżej niż do Polski, mąż zabrał jej dzieci i znęcał się tylko nad nimi. Wyglądały wtedy jak bezdomne. Były tak głodne, że jadły papier, który pęczniał im w żołądku, dając na krótko wrażenie sytości. Kiedy mąż wyjechał, Milana wykorzystała okazję i porwała własne dzieci. Potem uciekła z nimi do Brześcia. Tam utknęła na wiele tygodni na dworcu kolejowym.
Mama Madina po drugiej stronie stołu zwraca uwagę pięknymi, ciemnymi oczami. Jej syna, drobnego, rudowłosego Edelbieka ojciec zamknął w domu i wyjechał do kumpli narkomanów. Gdy Madina go znalazła, chłopiec był skrajnie wygłodzony. Ugotowała dla niego jedzenie, a on sam zjadł całą kurę. Trafił do szpitala, gdzie powoli wyprowadzono go z wygłodzenia. Później, już w Polsce, Madina została bez środków do życia. Przez pięć dni karmiła dzieci wyłącznie kukurydzą pastewną, którą gospodarz pozwolił jej zebrać z pola. Potem przez jakiś czas nie mogła na kukurydzę patrzeć, wydłubywała ją nawet z sałatek.
Dzieci, których nie chce Europa
Kiedy Marina po raz pierwszy znalazła się na dworcu w Brześciu, koczowało tam kilkanaście kobiet z gromadą dzieci. Spali na dworcowych ławkach, przykryci ręcznikami albo dywanikami modlitewnymi. Każdego dnia próbowali złożyć w Terespolu wnioski o udzielenie im międzynarodowej ochrony. Teoretycznie nikt nie może im tego odmówić: to w ośrodku dla uchodźców powinna następować weryfikacja, czy status uchodźcy się należy. W praktyce straż graniczna odmawiała przyjęcia wniosków i kobiety z dziećmi z Terespola wracały do Brześcia. Potem znów próbowały. Komu udało się złożyć wniosek, a komu nie?
– To loteria – mówi Marina Hulia. – Jeśli rodzina wjeżdża do Polski za pięćdziesiątym szóstym razem, to co się zmieniło w jej sytuacji od czasu, gdy próbowała wjechać pięćdziesiąty piąty raz? Jeśli mężczyzna zgłasza, że jest ofiarą tortur i przejeżdża za dwudziestą próbą, to co się zmieniło? Przecież torturowany był w Czeczenii, a nie w Brześciu! Wszyscy piszą, że to, co dzieje się na granicy z Brześciu jest bezprawne, ale nic się tam nie zmienia. Polska odgrodziła się szlabanem od dzieci.
Dworzec w Brześciu już jest pusty. Nikt nowy tam nie przyjeżdża: wiedzą, że i tak nie przejadą. Ktoś powie: udało się, trochę konsekwentnego odmawiania i Polska ma problem Czeczenów z głowy. Inny wyczyta z tego: Polska szlabanami odmówiła ludziom nadziei.
Dzieci, które się przytulają
Na jednym z filmów, nakręconych z dziećmi z dworca Brześć Marina śpiewa łagodnym głosem ze wschodnim zaśpiewem: Podaruj mi serce z piernika, podaruj mi serce ze szmatek, czyste, gorące, lukrem pachnące, byleby biło, byleby żyło. Byleby dla mnie było.
Na filmie widać gromadę czeczeńskich dzieciaków i ich mam, jak gdzieś na działkach pomagają uprzątnąć obejście, w którym mieszkają polscy bezdomni. Przy okazji wożą się na przedziwnym wózku, a pod nogami plączą się im kolorowe balony. Na końcu chłopcy przytulają się do bezdomnych, jak do własnych dziadków. Edelbiek pieszczotliwym gestem próbuje ugładzić fryzurę starszego mężczyzny. Marina zabiera też dzieci z dworca do podwarszawskiego domu samotnej starości. Tam robią dla starszych pań korale, które wieszają im na szyjach, śpiewają i tańczą, i znów zwyczajnie się przytulają. Jedni i drudzy tak samo tego przytulenia potrzebują.
– Ubił? – Marina zwraca się do Mowsara, z zacięciem polującego na latającą nad stołem muchę. Chłopiec przecząco kręci głową.
– Każde dziecko to oddzielna historia, która absolutnie nie jest dziecięca – tłumaczy Marina. – Nie powinna przydarzać się żadnemu dziecku. Niemądrzy ludzie będą mówić, że polskie dzieci też wiele doświadczają. Doświadczają, ale w ojczystym kraju, gdzie znają przynajmniej język, kulturę i sąsiadów. Te dzieci już czasem kulturowo nie wiedzą, kim są.
Dzieci, które się śmieją
W Gołczewie dzieci z Kaszub i Czeczenii przygotowują artystyczny pokaz, który ma się odbyć ostatniego dnia. Mają tydzień, żeby nauczyć się żonglerki, tańca, zrobić spektakl. Z góry słuchać rytmiczne tupanie w podłogę. Na parterze raz za razem kije wypadają z rąk i uderzają o posadzkę. Filip i Adam są instruktorami, zaprzyjaźnionymi z Brzozakami od lat. Patryk jest stąd, ale kilka lat temu zapalił się do żonglerki. Dziś ma już własny kij, fachowo opowiada o ich rodzajach i dla dzieciaków jest dodatkowym instruktorem. Pierwszego dnia trening wygląda mizernie, ale trzeciego chłopcy potrafią wykonać skomplikowane triki. Kamil prosi, żebyśmy wyszli na zewnątrz, bo swoje sztuczki chce pokazać Szymon. Szymon to brat bliźniak Patryka, z porażeniem mózgowym, poruszający się na specjalnym elektrycznym skuterze. Starannie układa sobie na twarzy cztery piłki w kształt piramidy, piątą wtyka w kierownicę tak, że jest w stanie jechać, rozkładając ręce jak do lotu. Zasłużył na oklaski.
Spływ kajakowy zaczyna się małym zamieszaniem. Młodsi nie będą płynąć, pojadą lasem na wozie konnym. Starsi będą wiosłować, ale muszą się dobrać tak, żeby w każdym kajaku był ktoś doświadczony. Ruszają. Czekamy na nich za rzeką, po drugiej stronie jeziora. Młodsze dzieciaki taplają się w płytkiej rzece i wypatrują kajaków. Wreszcie są. Marina przypływa w połowie peletonu. Wyciąga kajak na brzeg i wraca do rzeki, do dzieciaków. Tak, jak stoi, w żółtej bluzce i kolorowej spódnicy w paski, która unosi się na powierzchni jak balon. Ze śmiechem chlapią się zimną wodą, próbują pływać. – Przecież to wyschnie! – przekonuje. – Życie jest proste, życie jest piękne! Jest niebo, słońce, drzewa i śmiech dzieci, więc wszystko będzie dobrze!
Dzieci, które będą kraść
Czy się poddaje? Nigdy. Ale też wie, że nie warto robić skandalu czy zrażać sobie ludzi. Przyjaciół można znaleźć w każdym miejscu. – Mam ich nawet wśród celników w Terespolu – śmieje się Marina. – Kiedy przewoziłam hurtowe ilości lalek uszytych przez Zajnę, Sedę i inne Czeczenki po to, by je sprzedać, jeden z nich szepnął mi na ucho, że piękną sprawę robię. Teraz czasem donosi mi walizkę do wagonu. Ludzi trzeba jednoczyć, a nie dzielić!
Niechętni zdarzają się wszędzie, ale głośni są głównie tam, gdzie pozostają anonimowi: w internecie. „Poczytajcie o tej czeczeńskiej bandzie, ich bachory to agresywne szczeniaki. Już widzę jak ta muzułmanka idzie do pracy, tylko łapy wyciągają po kasę. Niech wraca do Kadyrowa, dosyć tych islamistów, dostają więcej niż wielu naszych emerytów i tylko płodzą nowych terrorystów, go away!”. W lokalnym sklepiku jest nieco lepiej: ktoś tylko nieśmiało szepnie, żeby lepiej domy zamykać, bo pewnie będą kraść. – Tu nikt nie przyjdzie z transparentem „Spierd… do Czeczenii!” – mówi Marina. – Tu przyjdą ci, którzy przyniosą ziemniaki czy ciasto dla dzieci. Dlatego jak mnie ktoś pyta, czy spotykam się z niechęcią, odpowiadam, że nie. Ja się z tym nie spotykam.
Dzieci, na które czekają
Ewa Orzechowska urodziła się w Anglii. Potem mieszkała w Kanadzie i w Zambii, ostatecznie osiadła na Kaszubach. Dziś żyje w domu, w którym hoduje zwierzęta i gotuje w piecu opalanym drewnem. Nie umie być bezczynna. W sandałach, sukience w kwiaty i kapeluszu nasuniętym na rozwichrzone siwe włosy robi wszystko, by Czeczeni i Polacy jak najlepiej się poznali. Sprawą uchodźców interesowała się od dawna, słyszała o Marinie, ale pomysł przyjęcia Dzieci z Dworca Brześć urodził się podczas czytania książki. – Czytaliśmy z Brzozakami powieść kaszubską Życie i przygody Remusa – wspomina. – Remus to był biedny chłopak, który w czasie zaborów wędrował po Kaszubach i pomagał ludziom zachować ich język i kulturę. Zaczęliśmy rozmawiać o tych, którzy dziś wędrują i doszliśmy do uchodźców. Opowiedziałam o dzieciach z dworca, a któreś z moich zareagowało: „Oni są tacy jak my, tak samo lubią tańczyć i śpiewać! To może przyjadą do nas?”.
– Ewa zadzwoniła – mówi Marina. – Zwykle jeżdżę do ludzi, których znam, to był wyjątek. Ale Ewa jest osobą tak znaną i lubianą na Kaszubach, i robi tak wiele dobrych rzeczy, że jej zaufałam. Skoro wie, co jest dobre dla Brzozaków, to wie również, co jest dobre dla moich dzieci: bo nie ma dzieci uchodźczych, są po prostu dzieci. Z innymi pomagającymi też tworzymy historię. Ci, którzy dają nam pieniądze, przyjeżdżają i widzą, jak one działają. Naprawdę można pomagać ciekawiej, niż tylko dając worek na śmieci, wypełniony starymi ubraniami – przekonuje Marina. – Można zostać uczestnikiem wydarzeń i zaprzyjaźnić się z ludźmi, którym pomagasz.
Dzieci, które rozumieją
Marina i Ewa są różne. Marina wydaje się bardziej wschodnia, godziny i plany traktując bardziej swobodnie. Ewie zależy na porządku, żeby plan się nie rozsypał, żeby zgrać działania wszystkich ludzi dobrej woli, którzy próbują pomóc. – Jak się dzieci pogubią, to je znajdziemy – śmieje się Marina. – Jak będą głodne, to później je dokarmimy. Dla nas naprawdę nic nie jest problemem!
Tam, gdzie „nic nie jest problemem” kolacja nieomal spada z nieba, choć jeszcze przed południem wydawało się, że nie będzie z czego jej zrobić. Czeczeńskie dzieci uczą polskie swoich narodowych tańców. Zaprzyjaźniona fryzjerka przychodzi elegancko uczesać obie mamy i Marinę. Mirka, miejscowa nauczycielka polskiego i ukraińskiego, pokazuje, jak zrobić tradycyjne ukraińskie lalki-motanki. – Mów do nich po polsku! – upiera się Marina, gdy Mirosława próbuje tłumaczyć po rosyjsku i ukraińsku. – One rozumieją, poza tym są w Polsce i po polsku mają rozmawiać!
Mała Milana przygryzając z przejęcia wargę, wiąże na swojej lalce najładniejszy skrawek tkaniny, jaki znalazła: ten w kaszubskie wzory.
Dzieci, które próbują
Marina jeździ po szkołach, żeby opowiadać o tym, co robi. Kiedy ktoś pyta ją, jak może pomóc, odpowiada: zaproście nas do siebie! Pokażcie nam swoje miasto, pokażcie siebie! – To cudnie, że wolontariusze przychodzą do ośrodków dla uchodźców, ale to nie zmienia sytuacji ani dzieci, ani dorosłych, którzy tak mieszkają – tłumaczy. – To nadal jest przeklęte, zakratowane miejsce. Wyrwanie tych dzieci z ośrodka oznacza dla nich naukę historii, geografii, języka, nawet nowych smaków!
Poprzedniego dnia Milana i Madina oświadczyły, że ich dzieci nie będą jadły placków ziemniaczanych. Były tego pewne. Danka w kuchni była nieco zakłopotana, ale ostatecznie wraz z Mariną i Ewą postanowiły, że zaryzykują. Podały placki, ale bez dodatków, dając dzieciom możliwość ich wyboru. Zdecydowana większość zjadła i prosiła o dokładkę.
– Gdyby nie spróbowali, to by nie wiedzieli, jakie to dobre! – cieszy się Marina. – A tak zawsze placki będą im się kojarzyć z Kaszubami, a i Danusia jest zadowolona. Nie ma nic głupszego, jak jeżdżenie z własnym jedzeniem, ono też pomaga nam się integrować! Tam, w podwarszawskim ośrodku dla uchodźców, moje dzieci mogą się integrować najwyżej z wiewiórkami. Wszędzie są tylko drzewa i wiewiórki. To oczywiście też może być wychowawcze – ale nie latami.
Na stronie Dzieci z Dworca Brześć jest nakręcony przez nie film pod tytułem Marzenia. Dzieci kolejno przedstawiają się i mówią: że nie chcą mieszkać na dworcu, że chcą mieć dom, że chcą chodzić do szkoły, żeby tata wyzdrowiał, żeby mama przestała płakać…Na końcu najmłodsza Samira oświadcza: „Kocham cię, Polsko!”.