Logo Przewdonik Katolicki

Rachunek z uchodźcy  

Anna Wilczyńska
FOT. ANNA WILCZYŃSKA

Wydaje się, że wśród uchodźców panuje bezczynne oczekiwanie: na sponsora, na organizację humanitarną, na wolontariusza, który poprowadzi, znajdzie, da. Czy można ich przeliczać wyłącznie na straty? Oni sami udowadniają, że mogą przynieść zysk.

W magazynie w Aleppo panuje gwar. To przyjechała dostawa mąki, to zabrakło mleka dla dzieci. Mimo że w zimnej hali wyładowanej pudłami przez cały dzień pracuje kilkunastu wolontariuszy Jezuickiej Służby Uchodźcom, kolejka po odbiór paczek wcale się nie zmniejsza. Kobiety w czarnych sukniach i hidżabach – przygarbione starsze panie, matki z dziećmi schowanymi w fałdach spódnic, milczące młode dziewczyny – kroczek za kroczkiem przesuwają się w ogonku. Jedne ściskają kupony na zimowe buty albo kołdrę. Inne – książeczki wypełnione pieczątkami, poświadczającymi odbiór miesięcznego przydziału mąki, ryżu, oleju, cukru. Wychodząc z magazynu, kobiety uginają się pod ciężarem paczek.
– Mężczyzn się tu za często nie widuje – tłumaczy szef grupy wolontariuszy. Jedni walczą na wojnie, inni są w Libanie, Turcji, Grecji, w Niemczech. Jeszcze inni są ranni albo nabyta na wojnie niepełnosprawność uwięziła w szpitalach lub zgliszczach domów. Pozostali są w więzieniu albo w grobie. Zostały kobiety, przygniecione wojną jak ciężkim pudłem – prezentem, o który się nie prosiły, a który teraz nie wiadomo komu zwrócić.
 
Tu nauczyłam się przebaczać
Spomiędzy rzędów kartonów i stert worków raz po raz wystaje czubek jasnej chusty. Lama jest niewysoka i drobna, więc zazwyczaj siedzi przy komputerze. Sprawdza dane, przybija pieczątki, weryfikuje, czy zgłaszająca się po paczkę osoba nie próbuje po raz drugi odebrać miesięcznego przydziału żywności. Od czasu do czasu znika w labiryncie z kartonów, szukając zaginionego pudła, i trzeba stawać na palcach i wyciągnąć szyję, żeby ją dojrzeć.
Muzułmańska wolontariuszka to dziwny widok w katolickiej organizacji. W dodatku podobnie jak kobiety czekające w kolejce po paczki, Lama jest IDP, czyli osobą wewnętrznie przesiedloną. Mogłaby bez przeszkód ustawić się na końcu kolejki po ryż i olej i czekać. Lama, niespełna 27-latka z dziecięcą twarzą, jest sunnitką, córką rządowego urzędnika z okolic Idlib. Po zajęciu prowincji przez rebeliantów wraz z rodziną uciekła do Aleppo. Tam zastało ich oblężenie miasta. Tam także poznała Jezuicką Służbę Uchodźcom, gdzie pomaga teraz jako wolontariusz. Po pracy rozdaje jedzenie osobom, które ucierpiały na skutek bombardowań. – Jestem muzułmanką. Ale to nie islam nauczył mnie przebaczać. Nauczyłam się tego tutaj – odpowiada zapytana, dlaczego zgłosiła się do pomocy ofiarom konfliktu w katolickiej instytucji. Chce pokazać przychodzącym po pomoc, że mogą tak samo jak ona pozbyć się nienawiści. – To tu otrzymałam pomoc i nauczyłam się, jak sama mogę pomóc innym – mówi Lama.
Kiedyś chrześcijanie i muzułmanie mogli trzymać się razem: ale nie dzisiaj, kiedy są podzieleni nieprzekraczalną, polityczną barykadą. Lama zdaje sobie sprawę z tego, że na pojednanie w Syrii nie ma co liczyć. Pozostaje budowanie zgody w małej skali, w prostym, międzyludzkim wymiarze. To dlatego, gdy tylko z rodziną zaczęli stawać na nogi, mimo że sama jest uchodźcą, zgłosiła się do pomocy. Nie jest jedyną osobą, która udowadnia, że uchodźców można przeliczać na zyski, a nie na straty.
 
Długa droga do normalności
Droga uchodźcy od momentu przesiedlenia do rozpoczęcia pracy lub zaangażowania się w działalność społeczną jest długa i mozolna. Uchodźcy wewnętrzni w Syrii czy Iraku, tacy jak Lama, nie potrzebują pozwolenia na pracę czy zaświadczeń potrzebnych do rozpoczęcia wolontariatu. Natomiast tym, którzy opuścili swoje kraje i oczekują na przyznanie azylu (również tym, którzy już go otrzymali) prawo nie ułatwia rozpoczęcia pracy, zwłaszcza w wymiarze długoterminowym. Według przepisów, gdy tylko ustaną przyczyny prześladowań w kraju pochodzenia, azylant powinien wrócić do domu. Zakłada się, że jego pobyt w kraju goszczącym będzie tymczasowy, niewymagający podjęcia stałego zatrudnienia. Tymczasem na zakończenie konfliktów, ustanie suszy czy głodu, zaprzestanie prześladowań religijnych lub etnicznych najczęściej potrzeba nie miesięcy, a lat.
Marina Hulia, nauczycielka i pomysłodawczyni inicjatywy „Dzieci z Dworca Brześć”, postanowiła nie czekać, aż rozciągnięty w czasie konflikt między Rosją a Czeczenią się zakończy. Na razie dla kobiet z Czeczenii jest jasne, że jeśli nie stanie się cud: w Rosji nie zmieni się władza, w Czeczenii nie przestaną działać tajne służby, nie umrze mąż-oprawca, do domu nie wrócą nigdy.
Wśród Czeczenów nie wszyscy mają pozwolenia na pobyt. Niektórzy wciąż mieszkają w ośrodkach dla cudzoziemców, nie mają pozwolenia na pracę, a czasem nawet nadziei na to, że będą mogli w Polsce zostać na stałe. Dla nich i innych obywateli Rosji poziom uznawalności wniosków o status uchodźcy w 2017 r. wyniósł 7 proc. Ale nie chcą bezczynnie czekać. Od bezczynnego czekania jeszcze nikt nie poczuł się w obcym kraju jak w domu.
 
Taniec z bezdomnym
W czasie, kiedy Marina zakładała na dworcu w białoruskim Brześciu demokratyczną szkołę dla dzieci uchodźczych, które wraz z matkami utknęły na granicy polsko-białoruskiej, jednocześnie zajęła się także tymi nielicznymi uchodźczyniami z Kaukazu, którym udało się otrzymać pozwolenie na pobyt lub ochronę w Polsce. Ze znalezieniem pracy dla czeczeńskich i tadżyckich muzułmanek nie było tak źle. Z pomocą różnych organizacji i znajomych znalazły się mieszkania do wynajęcia, korepetytorzy dla dzieci, drobne prace dla kobiet. Ale było jasne, że Czeczenki nie zintegrują się, przemierzając tylko trasę dom-praca-dom. Dlatego czeczeńscy „inni” zaczęli wychodzić do innych, do Polaków. W ten sposób Dzieci z Dworca Brześć znalazły się pod Pałacem Kultury w towarzystwie Smile Warsaw – stowarzyszenia, które w każdą niedzielę wychodzi do ubogich i bezdomnych z posiłkiem i dobrym słowem.
Podczas rozdawania posiłków dla bezdomnych na placu Defilad szybko okazało się, że gdzie pojawiają się Czeczeni, tam zaczynają się tańce. W dodatku uchodźcy nie mieli czym obdarować bezdomnych: mieli tylko czas, swoje zainteresowania i talenty. Ktoś włączył muzykę i przed Pałacem Kultury zaczął się festiwal tańców czeczeńskich. Plac stał się sceną, na której każdy był chciany: ubogi, bezdomny, migrant.
Najodważniejsi są najmłodsi. Królem parkietu został 11-letni Ramzan, który wraz z mamą i czwórką rodzeństwa dostał ochronę uzupełniającą i pozwolenie na pobyt w Polsce niecałe dwa miesiące temu. Jego mama, Milana, właśnie znalazła pierwszą pracę. Są szczęściarzami. Inni, poza czasem, który pozostał do nadejścia decyzji z Urzędu do Spraw Cudzoziemców, nie mają nic. Ich życie tymczasowo utknęło w zawieszeniu. Oni do posiłku dla bezdomnych dodają kawałek swojej kultury. Aktywność społeczna jest dla nich sposobem na znalezienie swojego miejsca w nowej rzeczywistości, na zdarcie etykietki „darmozjada”, wyjściem poza ramy, w które wtłoczono ich bez pytania o zdanie.
 
To będą nasze wnuki
Gräfelfing to idealne, bawarskie miasteczko. Niewysokie, białe domy, przystrzyżone trawniki, na każdym podjeździe BMW albo audi. Do Monachium niedaleko, tylko po co się tam pchać, skoro wszystko jest pod nosem – sklep, kościół, znajomi. W Gräfelfing wszyscy się znają. Jest spokojnie, bezpiecznie, przewidywalnie. Dlatego w dniu, w którym do miasteczka zajechał autokar uchodźców, wszyscy wyszli na ulicę zobaczyć, co będzie dalej. Były wakacje, więc utworzenie tymczasowego ośrodka dla uchodźców zaplanowano w szkole. Szybko okazało się, że dzięki zaangażowaniu mieszkańców nie było takiej potrzeby.
– Zobaczyłam, że z autokaru wysiadają rodziny z czwórką, piątką małych dzieci – opowiada Christine, kobieta po sześćdziesiątce. W Gräfelfing mieszka od zawsze. – W głowie mi się nie mieściło, że pójdą mieszkać do szkoły. Niewiele myśląc, wzięłam Miriam z mężem i czwórką dzieci do domu.
Christine i jej mąż Helmut zwołali sąsiadów. Kiedy każdy zabrał do siebie jedną rodzinę uchodźców, okazało się, że nie ma dla kogo otwierać szkoły.
Co mieszkańcy Gräfelfing mają z przyjęcia uchodźców? Dzieci chodzą do szkoły, rodzice uczą się języka. Jeszcze nie pracują, nie płacą podatków, nie generują zysków do budżetu państwa. Wszystko dostają. Helmut mówi, że właśnie pomogli Miriam znaleźć mieszkanie, a ich znajomi remontują pustostan w okolicy, żeby oddać go syryjskiej rodzinie.
– Całe popołudnie spędzam z dziećmi, bawię się z młodszymi, starszym pomagam odrabiać lekcje. W tym czasie Miriam może odetchnąć, iść na kurs niemieckiego – dla Christine czas spędzony z syryjską rodziną jest już na stałe wpisany w rytm dnia. Miriam znalazła pracę, wraz z mężem przejdą z zasiłku na swoje, zaczną radzić sobie sami. Ale mimo że nie muszą, Christine i Helmut będą dalej ich odwiedzać.
– Gdy zobaczyłam te dzieci, powiedziałam sobie, że to będą nasze wnuki – gdy to mówi, Christine odwraca twarz. Ich jedyny syn wyjechał na studia do innego miasta, potem jeszcze dalej do pracy. Teraz jest po czterdziestce, nie ma dzieci i raczej nie planuje wracać do idealnego, bawarskiego miasteczka. Dzwoni rzadko. – Co z nich mamy? Mamy rodzinę – drżącym głosem dodaje Christine.
 
Ciężar i zysk
Na początku 2016 r. Warszawę odwiedziła Aydan Özoğuz, niemiecka minister ds. migracji, uchodźców i integracji – muzułmanka. Jej rodzina przybyła do Niemiec z Turcji. Podczas spotkania dotyczącego kryzysu uchodźczego Özoğuz miała powiedzieć, że Polacy nie umieją liczyć. Że Polacy nie robią się młodsi, a ktoś musi zarobić na emerytury. Polacy wyjeżdżają, a ktoś musi opiekować się starszymi. Polacy robią się coraz zamożniejsi, a ktoś musi zmywać naczynia w barach, podawać drinki, dostarczać pizzę. W Niemczech zrobią to uchodźcy. Dla Niemców obserwować uchodźców przekraczających granicę to patrzeć, jak niewidzialna ręka wsypuje pieniądze do państwowej kasy. Wystarczy trochę otwartości i cierpliwości, a nowo przybyli znajdą dla siebie miejsce w systemie, zaczną pracować, płacić podatki i inwestycja się opłaci. Zwrócą z nawiązką to, co otrzymali.
Czy nie to między innymi miał na myśli papież Franciszek, który w orędziu na Światowy Dzień Ubogich w 2017 r. pisał, że ubodzy, wykluczeni, uchodźcy „są zasobem, z którego możemy zaczerpnąć”?
W czasach, kiedy każdy musi się „przydać”, a użyteczność stała się pierwszym testem na to, czy uchodźca przyjmie się w nowym miejscu czy nie, przesiedleńcy nie mając nic, mogą nas zawstydzić tym, ile potrafią dać. Jeśli z powodu obowiązującego prawa nie są w stanie podjąć pracy, wychodzą poza naszą logikę ekonomii, angażując się w działania społeczne i jako niechciani włączają do społeczeństwa innych niechcianych – ubogich, bezdomnych, samotnych. Są zasobem nie dlatego, że gdy znajdują u nas swoje miejsce i pracę, zaczynają płacić podatki, działać charytatywnie, wyręczać nas w służbie ubogim i w wykonywaniu zawodów, do których nikt się nie pali. „Każdy cudzoziemiec, który puka do naszych drzwi, jest okazją do spotkania z Jezusem Chrystusem” – pisał Franciszek z okazji Światowego Dnia Migranta i Uchodźcy. Uchodźcy stają się zasobem duchowym, z którego czerpiemy wtedy, kiedy wyciągamy do nich rękę, przekraczając własne uprzedzenia.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki