Z ojca Rosjanka, z matki Białorusinka, urodzona na Ukrainie. Od 25 lat w Polsce. Marina Hulia, kobieta z ogromnym poczuciem misji, nauczycielka z powołania. Doskonale pamięta swoje początki z nowym językiem, w obcym kraju. – Miałam wtedy starą, winylową płytę do nauki polskiego – wspomina. – Lektor spokojnym głosem powtarzał: „Cieszę się i czeszę się”. Dla mnie był to koszmar. Nie słyszałam żadnej różnicy między tymi dwoma zdaniami.
15 lat temu Marina przypadkowo trafiła do ośrodka dla uchodźców na warszawskiej Woli. Spotkała tam czeczeńskie dzieci, w których zakochała się bez pamięci. Nikt nie organizował im czasu, nie było dla nich żadnej szkoły. Wzięła to na siebie. Przypomniała też sobie o tamtej starej płycie. Pomyślała, że one też będą się musiały zmierzyć z językiem polskim. I tak zaczęła się ich wspólna historia. Ona uczyła je polskiego, one ją czeczeńskiego.
Życie jest piękne
Wrzesień, rok 2016. Białoruski Brześć. Narasta fala uchodźców z Czeczenii. Jedni uciekają przed przemocą domową, inni przed reżimem. Większość uciekinierów to matki z dziećmi, które szukają w Europie lepszego życia. Na skutek kryzysu migracyjnego do Polski wpuszczana jest tylko jedna rodzina dziennie. Reszta tygodniami koczuje na dworcu kolejowym. Gdy Marina dowiaduje się o ich sytuacji, bez zastanowienia pakuje plecak i jedzie na Białoruś. – Przecież zaczął się wrzesień, a te dzieci nie mają szkoły! – tłumaczy. – Po dotarciu na miejsce przywitałam się po czeczeńsku, odmówiłam w ich języku modlitwę, odśpiewałam hymn i oznajmiłam: a teraz otwieramy demokratyczną szkołę na dworcu w Brześciu! Było uroczyste przecinanie czerwonej wstęgi i konkurs na dyrektora. Z braku konkurencji wygrałam ja – żartuje.
Na dworcu w Brześciu Marina uczy dzieciaki języka polskiego i rosyjskiego. Wspólnie śpiewają piosenki, recytują wierszyki. Organizują przedstawienia. Mamom tłumaczy, że nieważne jest miejsce, w którym się znajdują, ale ludzie, którymi się otaczają. Skoro dworzec jest zimny, marmurowy i smutny, to z pomocą ludzi trzeba zmienić go w miejsce ciepłe, przyjazne i roztańczone. Opowiada też o filmie Życie jest piękne, gdzie główny bohater swojemu synkowi grozę wojny przedstawia przez pryzmat zabawy. I tak Marina ze swoimi dzieciakami rozpoczyna „Grę o czołg”, czyli grę o każdy dzień i każdy uśmiech.
Uśmiech terrorysty
Na dworcu w Brześciu ogromnym problemem są ubikacje. Oczywistym jest, że każdy, kto tam mieszka, musi z nich skorzystać kilka razy dziennie. Niestety każdorazowo trzeba za to płacić. Dzieciaki nie mają pieniędzy, ale mają za to swoje sposoby. Do łazienki nauczyły się wkradać potajemnie. – Pewnego dnia przyszły do mnie z płaczem – wspomina Marina. – Powiedziały, że pani w toalecie wyzywa ich od terrorystów. Odpowiedziałam, że skoro tak, to musimy poćwiczyć uśmiech terrorysty. I rozpoczęliśmy szkolenia z szerokiego uśmiechania się. Po tej lekcji, za każdym razem, gdy dzieciaki szły do toalet, szczerzyły się od ucha do ucha do pracujących tam pań. Oczywiście szybko rozmiękczyły ich serca. Panie przestały przezywać i przeganiać dzieciaki.
Dobry pogranicznik
– Pewnego razu – mówi Marina – kiedy przekraczałam granicę, strażnicy zaczęli dopytywać, co tym razem wiozę dzieciakom. Ja im na to, że muchy. Muchy? – zdziwili się panowie. Zajrzeli do walizek, wypełnionych eleganckimi, męskimi muchami. – Tak, muchy – odpowiedziałam. Będziemy malować portret dobrych pograniczników w muchach!
Moim dzieciom tłumaczyłam, że to nie panowie ze straży granicznej są źli. To nie jest tak, że to oni nie chcą ich wpuścić do Polski. Oni tylko wypełniają rozkazy innych, bo taką mają pracę. Dlatego wspólnie postanowiliśmy namalować portrety dobrych pograniczników i wręczyliśmy je panom ze straży w prezencie.
Marina tłumaczy, że nie miesza się w politykę. – Tu niewiele mogę pomóc, a mogę bardzo zaszkodzić. Trzeba żyć w takim świecie, jaki mamy, i pomagać dzieciom, na ile możemy, nie łamiąc obowiązującego prawa – tłumaczy. – Wystarczy, że zaczęłabym wykłócać się ze strażnikami, nic bym nie zdziałała. Tymczasem zawsze, kiedy przekraczam białoruską granicę z siatami pełnymi prezentów, to nie dość, że strażnicy nie sprawdzają, co w nich mam, to jeszcze czasem pomagają mi je dźwigać.
20 rubli
– Coraz częściej udaje mi się wyciągać moje dzieciaki do miasta – opowiada Marina. Pewnego razu poszłam do przewodniczącego Rady Miejskiej w Brześciu i poprosiłam go o wsparcie dla dzieciaków. Odmówił, tłumacząc, że nie są to obywatele Białorusi. Ale zapamiętałam sobie jego nazwisko i od tej pory często się na nie powoływałam. Na wspomnienie owego pana z Rady Miasta otwierały się nam drzwi kina, place zabaw czy parki rozrywki. Wszyscy w Brześciu już nas znali. I wszyscy wiedzieli, że nie mam pieniędzy. Kiedyś w kinie chciałam się przedstawić, a pan mi powiedział: „Wiem, jesteś Marina, jesteś z Warszawy, masz dużo dzieci i tylko 20 rubli. Marina, czemu ty masz zawsze tylko 20 rubli?!”.
Fala dobra
O dzieciach z Brześcia robi się coraz głośniej. Coraz więcej ludzi chce im pomóc. – Pewnego dnia przyjechały do nas dziewczyny, które wcześniej w obozach razem z uchodźcami szyły lalki – wspomina Marina. – Stwierdziliśmy, że to superpropozycja dla naszych mam. Tak zaczęło się masowe szycie w Brześciu. Jechałam z Polski na dworzec z walizką pełną ciepłych butów, a wracałam z walizką pełną własnoręcznie wykonanych lisków. Potem z tymi pluszakami podróżowałam po Polsce i opowiadałam o mieszkańcach dworca w Brześciu. O dzieciach, które w Czeczenii jadły papier, bo ojciec sadysta, nie dawał im jeść. O dziewczynce, którą ojciec narkoman wysłał do pracy w nocy do fabryki, by mieć kasę na używki. Niestety w Czeczenii jest takie prawo, że kiedy rodzice się rozwodzą, dzieci zostają z ojcem. Matki w tym kraju są bezsilne, dlatego uciekają przed przemocą i szukają schronienia w innych krajach. Nikt z siódemką dzieci nie koczowałby na dworcu bez powodu.
Oda do starości
Niestety, nie wszystkim udało się przekroczyć polską granicę. Wielu zrezygnowało. Część wróciła do Rosji. Inni przez Polskę pojechali dalej. Ci, co zostali, mieszkają w ośrodkach dla uchodźców lub wynajmują mieszkania. Marina, która opiekowała się nimi w Brześciu, również w Warszawie stara się pomagać tak, jak potrafi. Organizuje wycieczki po Polsce, do Krakowa, do Lublina. Uczy języka, ale nie z książek, tylko w życiu. Zabiera dzieciaki na pocztę i każe kupić znaczek, albo zamówić herbatę w kawiarni. – Ale najbardziej zależy mi, żeby ich nauczyć, jak ważne jest słowo „wolontariusz” – mówi Marina. – Dlatego regularnie jeździmy z nimi do Radości, do domu spokojnej starości. Nasze dzieciaki nie mają babć, a te staruszki nie mają wnuków. Daliśmy więc polskiej babci czeczeńskiego wnuczka. Staramy się też co niedzielę odwiedzać bezdomnych na działkach. Marzy mi się, żeby przywracać tym dzieciom utracone dzieciństwo, choć nie zawsze wiem, jak to zrobić. Daję im swój czas. To mogę. Pamiętam, że kiedyś w jednym z ośrodków dla uchodźców organizowałam przedstawienie. Było tam sporo dzieci, zatrzymanych za próbę nielegalnego przedostania się do Unii Europejskiej. I napisałam wtedy taki wierszyk: „Gdyby dzieciństwo było ciastem, poprosiłbym o kawałek na mój pusty talerz. Gdyby było ptakiem pierzastym, poprosiłbym o piórko. Kiedy dzieciństwo jest za drutem kolczastym, nie wiem, o co mam prosić”.