Warszawa, rok 2008. Na zaproszenie miejscowego biskupa przybywa tu trzech misjonarzy: o. Luca Bovio z Włoch, o. Ashenafi Yonas Adebe z Etiopii oraz o. Silvanus Simon Stock z Tanzanii. Jak to na misjach bywa, swój pobyt rozpoczynają od nauki miejscowego języka i rozpoznania terenu. Idzie im to wyśmienicie i bardzo szybko zjednują sobie okolicznych mieszkańców.
Trzy lata później szukam dla siebie kursu włoskiego. Ktoś mówi mi o cudownym domu na Żoliborzu, gdzie mieszkają szaleni misjonarze, a jeden z nich uczy włoskiego. Szybko okazuje się, że nauka jest tylko pretekstem do spotkań, wspólnej modlitwy, międzynarodowego gotowania, śpiewania i uwielbiania Pana. Kiedy opowiadam znajomym o zjawiskowej grupie, okazuje się, że wielu z nich już o wesołych misjonarzach słyszało. Jedni chodzą z nimi na pielgrzymki do Częstochowy, inni uczestniczą w spotkaniach modlitewnych z lectio divina, jeszcze inni wspólnie zimą trenują na biegówkach.
Okazało się, że choć przyjechało ich tylko trzech, to narobili w mieście sporo dobrego hałasu. Stworzyli dom, w którym każdy czuje się jak u siebie. Zgodnie z dewizą swojego założyciela, bł. Józefa Allamano, są nadzwyczajni w tym, co zwyczajne. A to przyciąga.
Takimi bądźcie!
Turyn, styczeń 1900 r. Na łożu śmierci leży kapłan Józef Allamano. Ponieważ w mieście jest znaną i szanowaną postacią, o jego stanie zdrowia na bieżąco informują lokalne gazety, rozmawiają przechodnie, a w kościołach odprawiane są kolejne Msze Święte w intencji jego wyzdrowienia. Telegram przesyła sam papież Leon XIII. W dniu, który według lekarzy ma być jego ostatnim, odwiedza go biskup kard. Agostino Richelmy:
– Co teraz zrobimy? – pytał umierającego.
– Pójdziemy do raju – odpowiada z uśmiechem ksiądz Józef.
– A instytut misyjny…?
– Ktoś inny tym się zajmie.
– O nie. Nie umrzesz. Instytut trzeba utworzyć i ty to zrobisz!
I rzeczywiście tak się dzieje. W niewytłumaczalny z medycznego punktu widzenia sposób o. Józef Allamano zostaje całkowicie uzdrowiony. On sam odczytuje to jako cud za wstawiennictwem Matki Bożej Pocieszenia i dlatego Jej imieniem nazywa Zgromadzenie Misjonarzy, które zakłada równo rok po uzdrowieniu. Wiele lat później żartuje wśród swoich: – To wasza wina, że tu jestem. Pan Bóg mnie zachował ze względu na was.
Aby dowiedzieć się czegoś więcej o tym mało znanym w Polsce błogosławionym, sięgam po jego książkę Takimi bądźcie. Lektura zupełnie mnie pochłania. Nie przestaję w niej zakreślać kolejnych fragmentów, tak wiele treści mnie zachwyca. I choć rzecz skierowana jest do misjonarzy, według mnie to podręczny poradnik, jak zostać świętym. „Jeśli nie wyrobimy w sobie nawyku czynienia dobrze małych rzeczy, nie uczynimy dobrze i tych wielkich. Więcej da się zrobić w kwadrans, pomodliwszy się najpierw niż w dwie godziny bez modlitwy. Dobro należy czynić w sposób doskonały, a nie hałaśliwy”.
Prawdy te okazują się niezwykle skuteczne, bo w 1990 r. o. Józef Allamano dołącza do grona błogosławionych.
Co ty tu robisz?
Na rozmowę z ojcami misjonarzami umawiam się już nie na Żoliborzu, ale w podwarszawskim Kiełpinie. Trzy lata temu kupili tam mały domek. Obok stoi wielki namiot, gdzie w niedzielę na Mszę św. gromadzą się okoliczni mieszkańcy. Niedawno ojcowie rozpoczęli budowę drewnianej kaplicy. W międzyczasie do wspólnoty dołączył o. Juan Carlos z Argentyny. Kiedy siadamy do stołu, zadaję nurtujące mnie od dawna pytanie: co w Polsce robią misjonarze? Czy w kraju, w którym księży na razie nie brakuje, nie jest to marnowanie powołań?
– Głównym celem naszego pobytu w Polsce jest promowanie dzieł misyjnych w Kościele – tłumaczy o. Luca. – Jeździmy po kraju, prowadzimy spotkania, które mają przybliżyć pracę misjonarzy. Choć Kościół w Polsce jest duży i prężnie działający, to rocznie na misje wysyła mniej więcej tyle osób, co jedna diecezja mediolańska. Potencjał jest duży, ale trzeba pomóc rozbudzać w Polakach misyjne powołania. Ostatnio we współpracy z Fundacją Dzieło Trzeciego Tysiąclecia udało się wysłać na wolontariat misyjny do Etiopii ośmiu studentów.
– Przez fakt, że inaczej wyglądamy i mówimy z akcentem, prowokujemy do głębszych refleksji – dodaje o. Juan. – Ludzie pytają, po co opuściliśmy swój kraj i przyjechaliśmy w nieznaną rzeczywistość. Dlaczego ktoś przyjechał z ciepłej Argentyny do Polski, gdzie jest zima, temperatury poniżej zera, i jeszcze taki trudny język? Dla Kogo on to robi? Nasza obecność zmusza do myślenia. Wyznajemy tę samą wiarę, która przez inny rys kulturowy ma różne oblicza. Jest to piękne doświadczenie, zarówno dla nas, jak i ludzi, którzy nas otaczają.
Nasz założyciel podkreślał, żebyśmy w zgromadzeniu tworzyli prawdziwą rodzinę. I ludzie to czują. Ci, którzy odkrywają naszą wspólnotę tutaj w Polsce, patrzą na nas trochę inaczej niż jak na zwykłych księży. Skracamy dystans. U nas nie ma kancelarii. Mamy dom, który jest domem dla każdego, kto tu przychodzi.
Powołanie to nie realizowanie marzeń
– Nigdy nie myślałem o przyjeździe do Europy – mówi o. Juan. – Co zabawniejsze, mógłbym być misjonarzem w moim własnym kraju. Kiedy tam jadę na wakacje, ludzi przychodzą do domu mojej mamy i proszą o rozmowę, o spowiedź, o odprawienie Mszy. Tam są wielkie potrzeby, a tak mało powołań. W mojej rodzinnej parafii jest tylko jeden kapłan, tu jest nas trzech. Po ludzku to marnotrawstwo powołań, ale Pan Bóg inaczej kalkuluje. Marzyłem o tym, żeby pojechać do kraju, gdzie chrześcijaństwo dopiero się rozwija. Trafiłem do Polski, gdzie prawie wszyscy są ochrzczeni. To doświadczenie pokazało mi, że powołanie nie jest realizowaniem moich własnych marzeń, że to przede wszystkim posłuszeństwo. Zresztą nieważne jest to, gdzie jestem. Ważne, dla Kogo to wszystko robię.
Na misjach są rzeczy, które dla misjonarzy wydają się niezrozumiałe. I choć na pytanie o sprawy, które w Polsce szokują, ojcowie chórem krzyczą, że nie rozumieją, jak można jeść flaki, po chwili przechodzą do spraw poważniejszych. – Polakom niestety czasem się wydaje, że Kościół zaczyna się i kończy w Polsce – mówi o. Juan. – Już sama nasza obecność tutaj pokazuje im Kościół jako wspólnotę wielu narodów. Inaczej również podchodzimy do hierarchii kościelnej. W Argentynie biskup to człowiek żyjący wśród swojego ludu. Często można spotkać go na ulicy, zagadać. W Polsce ludzie nie wiedzą, jak się zachować, gdy widzą biskupa. Nie rozumiem też, dlaczego w Wielką Sobotę do grobów Pańskich wystawiany jest Najświętszy Sakrament. Przecież w liturgii to dzień ciszy, gdzie celebruje się pustkę. To czas, żeby zatęsknić za Panem. Ale to wszystko są drobnostki. Ja się w Polsce nawracam. Karmię swoją wiarę waszą wiarą, która ma ponad tysiąc lat, i waszymi tradycjami. Przepiękne są piesze pielgrzymki na Jasną Górę. Uwielbiam Wielki Tydzień w Polsce. A najbardziej podobają mi się zwyczaje, które z Kościoła przechodzą do domu: dzielenie się opłatkiem, wieczerza wigilijna czy śniadanie wielkanocne. To są te chwile, kiedy wiara staje się ciałem i jest obecna między wami w rodzinach.