Na jakim etapie jest reżyserowany przez Panią film?
– Na etapie montażu. Niestety, nie wszystko od nas zależy, nie wszystko mogłam przeskoczyć. Podczas realizacji filmu o Położnej w ekipie zaczęły rodzić się dzieci… Ten film ma swoje tempo. Producentki, Victoria Ogneva i Tatiana Matysiak, wychodzą z założenia, że skoro tak się dzieje, to znaczy, że coś jeszcze jest do odkrycia i rzeczywiście pojawiają się nowe historie związane z naszą bohaterką. I ja też mam takie podejście. Dlatego nie podaję już żadnych terminów ukończenia.
Skąd w ogóle chęć przeniesienia opowieści o Leszczyńskiej na ekran?
– Trochę zostałam do tego przymuszona (śmiech), a potem wszystkie znaki pokazywały mi, że to jest temat dla mnie. Zresztą, trochę mnie do tego delegowała rodzina. Po śmierci każdego kolejnego syna Leszczyńskiej (niestety, wszyscy już nie żyją) dostawałam sterty pamiątek po niej. Stwierdzono, że ja będę najlepiej wiedziała, co z tym zrobić – i tak już zostało.
Czy w czasie prac dowiedziała się Pani czegoś nowego o swojej krewnej?
– Tak, odkryłam nowe, rodzinne historie, ale tym nie chcę się dzielić publicznie. Ale na pewno dużo lepiej ciocię poznałam i przestałam być taka surowa w ocenianiu jej.
Według Pani ona była sroga?
– Jako nastolatka właśnie tak ją zapamiętałam i taki wizerunek cioci był we mnie. Często bywałam u niej w domu. Gdy odwiedzałam moje kuzynki, wnuczki cioci Stasi, to wolałam wchodzić tak, żeby się nie spotkać z ciocią-babcią…
Ale dlaczego? Ciotka krzyczała, była wymagająca?
– Nieee… Ona nigdy nie krzyczała. Ale była wymagająca. A młody człowiek, gdy idzie na spotkanie towarzyskie, raczej nie lubi być egzaminowany. A ciocia przepytywała: co w szkole, co z nauką języków, jak tam fortepian – choć i tak wiedziała o postępach, bo przecież wszyscy mieliśmy tego samego profesora fortepianu. Czułam się jak na jakimś egzaminie, a ja bardzo nie lubię egzaminów (śmiech). Chociaż może ona nie miała takiego zamysłu. Pewnie przed wojną był taki styl wychowywania. Dlatego gdy się umawiałam z moimi kuzynkami, kombinowałam, jakby tu ominąć kuchnię, w której spędzała najwięcej czasu, i wejść do domu bez wpadania na ciocię.
Z drugiej strony, moje pierwsze wspomnienia związane z nią są bardzo ciepłe i miłe. Pamiętam, miałam może 4–5 lat, jak byliśmy całą rodziną w filharmonii. Grali wtedy moi wujkowie. I pamiętam jej serdeczność, jej uśmiech, była taka przytulająca. Cieszyła się, że widzi nas wszystkich razem na tym koncercie.
Zatem jaka była położna Stanisława Leszczyńska?
– Cicha, skromna, konsekwentna i bardzo pracowita, wrażliwa na muzykę, lubiąca urządzać przyjęcia. Ciocia Stasia miała niesamowitą więź ze swoimi dziećmi. Z trójką synów i z córką. Wszyscy byli bardzo z nią zżyci. Kiedyś powiedziałam wujkowi Stachowi: wiesz, ja to się bałam twojej mamy. Bardzo się zdziwił. Pamiętam, że nie mógł uwierzyć w to, co mówię: ale jak to? Można się było bać mojej mamy?
Gdy wujkowie o niej opowiadali, zawsze zwracali uwagę, że była bardzo wrażliwa na dzieci, na kwiaty, na ptaki, na piękno, na sztukę… na Boga. I tę wrażliwość na otaczający świat przekazała wszystkim dzieciom. Dwóch synów i córka było lekarzami, jeden był prawnikiem i kompozytorem. Na przykład wujek Bronek, jej najstarszy syn, był lekarzem, ale oprócz tego pisał scenariusze i książki, wykładał historię sztuki, komponował i grał na kilku instrumentach, koncertował razem z braćmi w filharmonii.
Rodzinnym instrumentem była cytra. Ciocia uwielbiała ten instrument, na którym grał jej mąż i synowie. Gdy umarła, włożono jej do trumny złotą strunę z cytry jej męża.
Oni patrzyli na swoją matkę w taki zakochany i dostojny, wzniosły, trochę baśniowy sposób. Inna sprawa, że ten „cukierkowy” wizerunek swojej matki jej dzieci wyniosły chyba jeszcze z czasów przedwojennych, kiedy dom był pełen śmiechu, muzyki, modlitwy, pełen szczęścia. Po wyjściu z obozu, po całym przeżytym tam koszmarze, musiała od nowa odbudować życie – już bez ukochanego męża. To wszystko musiało wyryć w niej pewne piętno. Na pewno niosła w sobie wiele traum. Nikt nawet nie wie, ile i jakich, bo nikomu o tym nie opowiadała… I czy mogła później nadal być taką samą jak przed obozem?
Jak to się stało, że została położną w obozie?
– Kiedy została zabrana do obozu, miała ze sobą dokument, który zawsze nosiła w torebce, dający jej prawo wykonywania zawodu położnej. Gdy się dowiedziała, że zachorowała położna obozowa, sama zaproponowała, że może zająć jej miejsce. Od maja 1943 do stycznia 1945 r. przyjęła ponad trzy tysiące porodów. W czasie prowadzonego przez nią porodu nie umarło żadne dziecko ani rodząca kobieta.
Dostała rozkaz, żeby zabijać każde nowo narodzone dziecko! Jak to się stało, że udało jej się ocalić tyle dzieci i samej przeżyć obóz?
– To prawda, za niewykonanie rozkazu nieodcinania i niewiązania pępowiny groziła jej kara śmierci. Ona mimo to odmówiła wykonania tego rozkazu. Nie została rozstrzelana. Może dlatego, że była potrzebna, bo tak dużo było rodzących kobiet ?A może z innego powodu? Odbierała porody, wykorzystując w pełni swoje umiejętności zawodowe. Doktor Mengele szybko się zorientował, że nowo narodzone dzieci mogą mu służyć do przeprowadzania doświadczeń. Pozwolono zatem odcinać i wiązać pępowiny, ale nie wszystkim. Nadal obowiązywał nakaz mordowania dzieci żydowskich. Leszczyńska i tego rozkazu jednak nigdy nie wykonała. Wiązała pępowiny żydowskim dzieciom i oddawała je matkom. Oczywiście te dzieci potem umierały z głodu, zimna czy infekcji, ale rodziły się do życia. Każdego dnia musiała zdawać raport z tego, ile odebrała porodów i w jakim stanie są kobiety i dzieci. Mengele sam był w szoku, że u żadnej rodzącej nie pojawia się gorączka poporodowa, nie ma żadnych powikłań. Bardzo go to dziwiło, a nawet irytowało. Bo w tamtych czasach w niemieckich klinikach często zdarzały się różne powikłania przy porodach. A tu w tym brudzie, w tych koszmarnych warunkach obozowych, nikomu nic się nie działo.
Chociaż były dwie sytuacje, kiedy życie jej i jej córki Sylwii, która razem z nią była w obozie, było zagrożone. Kiedyś Sylwia pobiegła i dała komuś kawałek skórki od chleba i za to została skierowana do komory gazowej. Leszczyńska mocno trzymała córkę, wręcz wczepiła się w nią i powiedziała, że w takiej sytuacji idą obie. Wtedy gestapowiec powiedział: wracajcie obie, bo jesteś tutaj nam potrzebna.
Z dzieci, którym Leszczyńska pomogła przyjść na świat, obóz przeżyło 30, z czego około 17 dożyło naszych czasów. Miała Pani z nimi jakiś kontakt?
– W moim filmie pojawia się pięć osób, które przyszło na świat w obozie dzięki Leszczyńskiej. Inni, do których dotarłam, nie chcieli już wracać do tamtych czasów. Wielu już umarło, wielu zmieniło adresy. Jest też kłopot z dokumentacją przeprowadzanych przez Mengelego badań. Nic nie zostało. Podobno doktor Mengele spalił wszystkie szpitalne papiery. Jednak nie bardzo chce mi się wierzyć, że nie zabrał ze sobą jakiś notatek. Przecież dla niego były one bezcenne.
Myślę, że te najważniejsze zabrał ze sobą. Są tylko relacje świadków tego, co się działo w obozie, tego co on tam robił. Zmarł przecież dopiero w 1979 r. w Brazylii. Jest też raport cioci. Niektórzy usiłują go podważyć. Bo jak to możliwe, że w obozie przyjęła aż trzy tysiące porodów? Bardzo prosto to obliczyć. Codziennie przychodziły wielotysięczne transporty więźniów. Kobiet było tyle, co mężczyzn, przecież Niemcy nie dawali taryfy ulgowej kobietom. Przyjeżdżały do obozu z wolności, z rodzin, już w ciąży; gdy trafiały tu, przechodziły selekcję. Te, które były w zaawansowanej ciąży, od razu szły do komory gazowej, te we wczesnej, niewidocznej jeszcze ciąży trafiały do obozu.
Później, kiedy Mengele zorientował się, że na nowo narodzonych dzieciach może przeprowadzać eksperymenty, to się zmieniło. I tym samym liczba rodzących się zwiększyła. Obliczyłam, że przez te wszystkie dni, od momentu objęcia przez Leszczyńską sztuby położniczej do ostatniego dnia pobytu w obozie, do wyzwolenia, przypadało raptem trzy i pół porodu na dobę, a przecież czasami rodziło po kilka kobiet dziennie, o czym mówiły więźniarki. Poza tym Leszczyńska składając codzienny raport, wiedziała, ile porodów przyjęła, a była osobą precyzyjną, dokładną. Proszę zauważyć, że ona w raporcie nic nie mówi o swoich przeżyciach czy osiągnięciach, niczego sobie nie przypisuje, nic nie wyolbrzymia, ona zdaje rzeczowy raport i rzeczowo informuje, że przyjęła ponad trzy tysiące porodów.
Dorastała Pani w przeświadczeniu, że Pani ciotka to jakaś niezwykła osoba?
– Nie, dopiero po jej śmierci usłyszeliśmy wiele historii. Nigdy nie było rozmowy o tym, co ciocia przeszła. Owszem, napisała na prośbę Izby Lekarskiej „Raport położnej” opisujący dramat kobiet i ich dzieci w obozie, ale nie był to temat rozmów w rodzinie.
W różnych wspomnieniach o Pani ciotce pojawia się jej cytat: „Proszę mi nie współczuć, ja codziennie dziękuję Bogu, że byłam w Oświęcimiu”. Czy nie wydaje się Pani dziwne, wręcz heroiczne, że po całym nieszczęściu obozu potrafiła coś takiego powiedzieć?
– Wiele razy się nad tym zdaniem zastanawiałam. Dla mnie Leszczyńska jest rewelacyjną patronką na dzisiejsze czasy powszechnego hejtu. Żyła w obozie, zetknęła się z doktorem Mengele, była świadkiem wielu okropności, okrucieństwa, przeprowadzano na jej córce i na niej różne próby medyczne, m.in. wszczepiono tyfus, a pomimo to nigdy nic złego nie mówiła na temat Niemców – a miała prawo mówić. Nie wspominała wojny. Pamiętam tylko, że kolęda Cicha noc nie była jej ulubioną, bo przypominała obóz, Niemcy często ją tam śpiewali – i to było wszystko. Niedawno opowiadałam o niej młodzieży na letnim obozie. Dawałam ją jako przykład osoby, która nie używała w swoim życiu hejtu, mimo że ją tyle złego spotkało. Choć mogła o innych źle mówić, to jednak tego nie robiła. A dziś wystarczy mieć zły humor i bezinteresownie niszczy się drugiego nawet nieznajomego człowieka, obrzucając go błotem, lawiną pomówień i kłamstw. I muszę powiedzieć, że młodzież była bardzo poruszona tym świadectwem.
Skąd w Pani ciotce ta determinacja, ta siła?
– Dobre pytanie. Gdy ciocia kończyła szkołę położnych, po otrzymaniu dyplomu weszła do kościoła Wizytek na Krakowskim Przedmieściu, gdzie złożyła obietnicę Maryi, że jeśli kiedykolwiek straci dziecko podczas porodu, to zaprzestanie wykonywania swojego zawodu. Myślę, że w tym przyrzeczeniu tkwi cała jej tajemnica. Ona zawierzyła w ten sposób swoją całą pracę.
Historię o tej przysiędze opowiedziała mi pewna matka, która rodziła po wojnie pod opieką Leszczyńskiej. Okazało się, że była to ciąża bliźniacza. Jedno dziecko było już na świecie, a drugi poród opóźniał się 15 godzin. Musiał przyjechać lekarz – takie było wtedy prawo. Lekarka przyjechała przygotowana na zgon matki i dziecka. I faktycznie, kiedy się narodził malec, pani doktor stwierdziła zgon. A Leszczyńska, obecna przy porodzie, nie odpuszczała. Z modlitwą na ustach kazała przygotować dwie miski z ciepłą i zimną wodą i przerzucała dziecko z jednej do drugiej miski, aż chłopiec zaczął krzyczeć. I wtedy pani doktor powiedziała, że nic nie rozumie z tego, co właśnie zaszło… Ta historia pokazuje, jak bardzo Leszczyńska współpracowała z Opatrznością.
Na jakim etapie jest proces beatyfikacyjny?
– Leszczyńska jest sługą Bożą. Trwa proces informacyjny, wszystko jest jeszcze na etapie diecezjalnym. Ale jak on przebiega i jak jest zaawansowany, tego nie wiem. Ja spotykam się ze świadectwami uzyskania pomocy w ciężkich sytuacjach przez jej wstawiennictwo. Odzywa się wiele kobiet, które nie mogły mieć dzieci albo które miały kłopoty w przebiegu ciąży i modliły się przez wstawiennictwo Leszczyńskiej i tę pomoc uzyskały. Mój operator, Paweł Sobczyk, który przed rozpoczęciem pracy nad filmem nigdy wcześniej nie zetknął się ze Stanisławą Leszczyńską, już po zakończeniu zdjęć, kiedy rozpoczął nowy projekt, zaczął spotykać osoby opowiadające mu o Leszczyńskiej i o pomocy, jaką otrzymały za jej wstawiennictwem.
Jest jakaś historia związana z Pani ciotką, którą wyjątkowo Panią poruszyła?
– Bardzo poruszyła mnie historia pewnej młodej Amerykanki Kerry Rayan z Nowego Jorku. Kerry urodziła się w katolickiej rodzinie, ale odeszła od Kościoła. Pewnego dnia wpadła jej w ręce jakaś gazeta, w której przeczytała o Stanisławie Leszczyńskiej. Tak ją poruszyła ta historia, że postanowiła wrócić do Kościoła. Przystąpiła do bierzmowania i nawet przyjęła imię Stanislawa. Obrała sobie Leszczyńską za patronkę i pod jej wpływem poszła do szkoły położnych. Ukończyła ją i podjęła pracę położnej. Pewnego dnia jej przyjaciółka zaszła w nieplanowaną ciążę i chciała ją usunąć. Kerry robiła wszystko, żeby do tego nie doszło. Niestety, dziewczyna umówiła się na zabieg w jednej z nowojorskich klinik. Ale Kerry nie odpuściła: pojechała za nią do kliniki z różańcem w ręku i zdjęciem Leszczyńskiej. Po godzinie dziewczyna wyszła i okazało się, że nie dokonała aborcji. A po kilku dniach klinika została zamknięta.
Modli się Pani czasem do ciotki?
– Nie… to jakoś nie przyszło mi do głowy. Ale modlę się słowami jej modlitwy: „Maryjo w jednym pantofelku przybywaj”. Ze słowami tej modlitwy rodziłam moją córkę. Zajęło mi to 15 minut. I naprawdę czułam fizycznie obecność Maryi w czasie porodu. Ja na Leszczyńską patrzę jak na ciocię-babcię. Nie jak na świętą. Ona była z krwi i kości, mocno stąpająca po ziemi. To nie była jakaś cukierkowa osoba. Ale czy właśnie nie tacy są święci? Z jednej strony bardzo twardo stąpała po ziemi, a z drugiej strony całe swoje i swoich bliskich życie całkowicie zawierzyła Panu Bogu. A przecież świętość to relacja z Bogiem. Z niej wypływają wszystkie czyny… Ona przestrzegała wszystkich zobowiązań wynikających z tej przyjaźni. I na pewno tę relację przenosiła na zewnątrz. Historia o niej mówi mało, bo była cicha… jak na Bożego człowieka przystało.
Maria Stachurska
Realizatorka filmowa, z zawodu kostiumograf. Jest współzałożycielką Eucharystycznej Wspólnoty Dzieci Maryi przy parafii Najświętszego Zbawiciela w Warszawie. Prywatnie mama sportsmenki i trenerki Anny Lewandowskiej