Logo Przewdonik Katolicki

Wyspa nadziei

Anna Mikołajczyk, Lesbos–Warszawa
Obóz Moria na Lesbos to największy obóz dla uchodźców w Europie. Stworzony był dla 3 tys. osób. Obecnie przebywa w nim ponad 16 tys. osób fot. Anna Matlak

Lesbos pełna jest gajów oliwnych, kamienistych plaż i wiatru. To tutaj kończy się Europa. A dla wielu właśnie tutaj się ona zaczyna. Tak ją widzą uchodźcy, którzy na wyspę przypłynęli z nadzieją. Spotkali się z odrzuceniem.

Wyspę dzieli zaledwie kilkanaście kilometrów od wybrzeża Turcji. Dlatego od ponad pięciu lat do jej brzegu przybijają łodzie z uchodźcami i migrantami, którzy wierzą, że będzie dla nich bramą do bezpiecznego, szczęśliwego życia. Tymczasem rzeczywistość często okazuje się brutalna, a wyspa zamiast przystanią staje się więzieniem. Zaledwie kilka kilometrów od Mitylene, największego miasta na Lesbos, stworzono dla nich obozy. Moria, Kara Tepe i wreszcie „dżungla”, jak nazywa się tu „nieformalny obóz”, są dziś mieszkaniem dla ponad 16 tys. osób. Na górskich zboczach wciąż wycinane są kolejne drzewa, aby dać miejsce do stawiania prowizorycznych namiotów i budek, które na kilka lat stają się mieszkaniem dla całych rodzin. Miesiącami trwają procedury, które mają umożliwić uchodźcom zdobycie dokumentów uprawniających do kontynuowania podróży w głąb lądu. Niestety, dla ogromnej większości przybyszów kończą się one odmową, a po dwukrotnym odwołaniu deportacją do Turcji. Po raz kolejny nadzieja na lepszą przyszłość okazuje się płonna.
lesbos_anna_matlak_1.jpg

Do Restauracji Przyjaźni każdego dnia zapraszano kilkaset osób. Rodziny mogły usiąść razem do stołu i porozmawiać w przyjaznej atmosferze fot. Anna Matlak

Restauracja solidarności
Na Lesbos przyjechałam na początku sierpnia ze Wspólnotą Sant’Egidio, która już po raz drugi postanowiła zorganizować tu „alternatywne wakacje”. Chcieliśmy poznać mieszkańców obozów, zobaczyć, kim są, jakie są ich plany i marzenia. Sprawić, że ich codzienność choć na chwilę się odmieni i odzyskają nadzieję. 
W opuszczonej olejarni zorganizowaliśmy „Restaurację Solidarności”. Codziennie zapraszaliśmy do niej kilkaset osób. Nie lada wyzwanie, przede wszystkim ze względu na trwającą pandemię koronawirusa. Trzeba dbać, by każdy gość miał maseczkę i zdezynfekował ręce, dokładnie sprawdzać odległości między stolikami. Wszystko wymagało precyzyjnej organizacji i wysiłku. Ale szybko rekompensowały go uśmiechnięte twarze dzieci i ich rodziców, którzy choć raz mogli poczuć się godnie, spokojnie usiąść przy „restauracyjnym” stole, zamiast przepychać się kilka godzin w obozowej kolejce. Szczególnie dumni z udanych kolacji byli wolontariusze, którzy każdego dnia, już od samego rana gotowali makaron, ryż na risotto oraz przygotowywali świeże owoce i warzywa. 

Marti
Tę siedemnastoletnią Afgankę poznałam pierwszego dnia, przed kolacją w restauracji. Była naszą wolontariuszką. Pomagała jako tłumaczka z języków farsi, perskiego (większość mieszkańców obozów na Lesbos, około 50 proc., to Afgańczycy). Wtedy opowiedziała mi też historię swojej dramatycznej przeprawy do Turcji. – Nigdy wcześniej się aż tak nie bałam – mówiła ze łzami w oczach. Opowiadała o małej łódce pełnej ludzi, która kołysała się na wzburzonych falach i o tym, że było bardzo ciemno, tak że nie mogła rozpoznać swoich rodziców ani rodzeństwa. – Całą drogę się modliłam – mówiła – naprawdę wierzę w Boga i jestem pewna, że któregoś dnia złe rzeczy się skończą.
Marti mieszka teraz z rodziną w obozie Kara Tepe – są tam trochę lepsze warunki niż w Morii. Wcześniej, przez kilka lat mieszkali w Iranie, ale i tam nie było łatwo. – Afgańczycy są obywatelami drugiej kategorii, nie dało się żyć – mówi. To powód, dla którego wyruszyli do Europy. Pytana o marzenia, mówi, że chce się uczyć. Zna angielski i grecki. Podkreśla, że jej największą pasją jest matematyka. 
Wiele podobnych, przejmujących opowieści słuchaliśmy w samym obozie. Przed południem, każdego dnia kilka osób szło do „dżungli” z zaproszeniami na kolację. W plecakach mieliśmy słodycze dla dzieci, które stanowią blisko jedną trzecią mieszkańców Morii. W prowizorycznych namiotach z czarnej folii albo barakach z połamanych desek mieszkają często wielodzietne, a nawet wielopokoleniowe rodziny. Nie mają wody, elektryczności ani sanitariatów. Śpią na plandekach i kartonach, przykrywają się kocami. Latem nie narzekają na zimno, ale większość z nich przybyła tu jesienią i zimą, kiedy noce bywają wyjątkowo chłodne. 

Kawsy i Ali
Najbardziej porusza fakt, że w tych pionierskich, urągających godności warunkach mieszkańcy próbują tworzyć namiastkę normalności. W „dżungli” obozu Moria działa kilka minisklepów z artykułami spożywczymi, krawiec, szewc, a nawet fryzjer. W niedzielę, na obrzeżach obozu odbywają się modlitwy różnych wyznań oraz spotkania towarzyskie. Na drodze, przy obozie zorganizowano nawet prowizoryczne boisko piłkarskie. 
Właśnie tam spotkałam Kawsy’ego z Gambi. Z pasją opowiadał mi o swojej miłości do sportu. Kiedyś był kapitanem studenckiej drużyny. Wyjątkowo entuzjastycznie zareagował na informację, że jestem z Polski… no bo Lewandowski! Kawsy musiał jednak uciekać z ojczyzny, w obawie przed aresztowaniami i torturami, ponieważ zaangażował się w działalność opozycyjną. Teraz marzy, by wydostać się z Lesbos i kiedyś zamieszkać w Niemczech.  
Wśród mieszkańców Morii i innych obozów, na obrzeżach Mitylene, obok zdecydowanej większości afgańskiej oraz uchodźców z Afryki, jest też wielu Syryjczyków. Historie ich drogi do Europy są wyjątkowo poruszające. Trwająca od niemal dekady wojna odebrała im plany i marzenia.  
Studiował projektowanie mody w Aleppo. Nie zgodził się wstąpić do wojska reżimu Assada, nie chciał walczyć w bratobójczej wojnie. Został za to aresztowany, w więzieniu był zastraszany i torturowany. – Spędziłem tam cztery najgorsze miesiące życia – mówi. Ostatecznie udało mu się wyjść na wolność, po przekupieniu strażników. Jedno było pewne, w rodzinnej Syrii nie mógł już spokojnie żyć. Zdecydował się na wyjazd do Turcji, za tysiąc euro zapłacone przemytnikom. Z Turcji aż ośmiokrotnie próbował się przedostać do Europy. Kolejne barki były zawracane w drodze. Stracił kolejne tysiące euro. Wreszcie się udało. I… wylądował w greckim obozie dla uchodźców.

Isah, Joe, Nell i Tatiana
W niedzielę, podczas wspólnej wycieczki do pięknych greckich monasterów w Agiasos, poznaliśmy chrześcijańskich uchodźców z Afryki. Był wśród nich Isah, towarzyski 29-latek z Kongo. Na Lesbos jest sam. Moria to piekło – mówi – bieda, frustracja i przestępczość. Dwa miesiące temu, został tam zamordowany jego przyjaciel. Swoją historię opowiada też osiemnastoletni Joe z Beninu. Do Grecji dotarł z bratem bliźniakiem, rodzice zginęli w drodze. Słowa grzęzną mu w gardle... szybko zmienia temat. Woli mówić o swoich pasjach: gra na gitarze i kręci filmy krótkometrażowe kamerą w telefonie. Marzy, żeby kiedyś zostać programistą komputerowym.
Wyjątkowa jest opowieść Nell, roześmianej dziewczyny w kowbojskim kapeluszu. Na Lesbos przybyła ponad rok temu, po wyczerpującej podróży z Kamerunu. Ostatni, morski etap z Turcji pokonała, jak prawie wszyscy imigranci, niewielką barką. – Nawet nie wiem, ilu tam było ludzi... nie zapamiętałam żadnej twarzy – mówi. 
Nell studiowała zarządzanie. W kraju nie było dla niej przyszłości. – U nas kobiety, nawet wykształcone, nie pracują zawodowo – mówi . Dlatego zdecydowała się na samotny wyjazd. Dziś dodaje, że nie spodziewała się aż tylu trudności. W obozie Moria poznała najbliższą koleżankę – Tatianę. Zamieszkały w jednym namiocie, który niestety kilka miesięcy temu spłonął. Na pytanie, jak to się stało, Nell gorzko się uśmiecha: – Nie wiem, nikogo nie oskarżam, ale w Morii nie jest bezpiecznie. Teraz Nell i Tatiana mieszkają wspólnie w Mitylene, w domu organizacji Safeplace. Nell codziennie jednak wraca do obozu, bo stworzyła tam szkołę języka francuskiego dla dziewcząt. 

lesbos_aleksandra_walas_2.jpg

The Hope Project Arts to przestrzeń stworzona dla artystów żyjących w obozie. W ciepłym i bezpiecznym miejscu mogą wyrazić siebie poprzez sztukę i oderwać się od rzeczywistości obozowej fot. Aleksandra Walas

Wymarzona szkoła
Brak edukacji to jeden z najważniejszych problemów w Morii, szczególnie ze względu na przebywające tam dzieci. My również otworzyliśmy Szkołę Sant’Egidio, by uczyć języka angielskiego. Zajęcia odbywały się każdego ranka w olejarni. Już pierwszego dnia zainteresowanie przeszło nasze oczekiwania. Przybyło prawie stu uczniów: małe dzieci i dorośli, kobiety i mężczyźni, z różną znajomością angielskiego. Wyzwaniem okazało się znowu zachowanie tak zwanego reżimu sanitarnego. Stworzyliśmy dwie klasy w dwóch dużych salach. Zaczęliśmy od prostych słówek i konwersacji: przedstawiania się, rozmów w sklepie i u lekarza. 
Ważne były oczywiście przybory szkolne: tablica, ołówki, długopisy i zeszyty. Kiedy udało się wszystkie te rzeczy kupić, poczuliśmy, że to już „prawdziwa szkoła”. Była lista obecności, boisko, a nawet przerwa na śniadanie. Wśród najpilniejszych uczniów szkoły angielskiego był dziesięcioletni Dawood. Gdy siedział zamyślony na krawężniku przy olejarni, z dumą ściskając zeszyt, zapytałam, co w nim zapisał. On otworzył na pierwszej stronie, gdzie starannie wykaligrafował angielskie słówka na każdą literę alfabetu. Zaczął głośno czytać.
Wzruszyłam się, wiedziałam, że to już nie tylko dobra zabawa. Poczucie odpowiedzialności pojawiło się, kiedy zobaczyliśmy, jak skrupulatnie uczniowie przepisują wszystkie słowa i zdania z tablicy do swoich zeszytów. Dla nich angielski jest kluczem do komunikacji i do spełnienia marzeń, kluczem do Europy. (Więcej na ten temat w artykule Macieja Mroza W szkole przyjaźni).

lesbos_aleksandra_walas_15.jpg

Wzgórze kamizelek ratunkowych to miejsce na wybrzeżu Lesbos, w którym zgromadzone zostały kamizelki ratunkowe, szczątki łodzi i pontów, przedmioty osobiste porzucone przez uchodźców lub wyrzucone przez morze fot. Aleksandra Walas

Wzgórze kamizelek
Większość łódek i pontonów z uchodźcami i migrantami dociera do plaży Skala Sikamineas i Molyvos, ponieważ właśnie tam droga z Turcji jest najkrótsza. W okolicy znajduje się dziś niezwykle wymowne, symboliczne miejsce – „wzgórze kamizelek ratunkowych”. To tam zwożone są z plaży wyrzucane na brzeg środki ochrony, fragmenty łodzi i przedziurawionych pontonów. Niektórzy ich użytkownicy zginęli we wzburzonym morzu. Większość pewnie dotarła do wymarzonego lądu, ale jaka jest przed nimi przyszłość? 
Właśnie na tych wzgórzach z kamizelek modliliśmy się za uchodźców i za Europę. Od początku kryzysu migracyjnego w 2015 r. Wspólnota Sant’Egidio szukała sposobu, aby w bezpieczny sposób pomóc przybyszom. Powstała idea korytarzy humanitarnych umożliwiających podróż do europejskich krajów, a potem pomoc w integracji w nowym środowisku. W ostatnich latach, także dzięki wsparciu papieża Franciszka, zorganizowano je kilkakrotnie. Uchodźcy dotarli do Włoch, Francji czy Niemiec. Ostatnia grupa przybyła do Rzymu niecały miesiąc temu.

Większość uchodźców i migrantów, których spotkaliśmy na Lesbos, 
wciąż czeka na swoją bezpieczną podróż. Większość z nich wierzy, że jak mówią słowa jednej z pieśni śpiewanych w Sant’Egidio: wszystko może się zmienić.
Marti z Afganistanu chce przede wszystkim studiować matematykę: – Uwielbiam ją, bo matematyka pokazuje, że na każdy problem można zawsze znaleźć jakieś rozwiązanie. Jeśli będę bardzo dobra, może odkryję matematyczną formułę, która sprawi, że pokój przeniknie kiedyś cały świat – mówi z nadzieją.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki