Ubogich zawsze macie u siebie” to tytuł papieskiego orędzia, które 13 czerwca br. zostało opublikowane przez Watykan z okazji Światowego Dnia Ubogich (przypadającego w niedzielę 14 listopada br.). Papież piąty już raz wzywa cały Kościół i wszystkich ludzi dobrej woli do wyjścia do ubogich, a szczególnie tych, którzy mieszkają obok nas. Abyśmy chcieli nie tylko ich dostrzec, ale dzielić z nimi życie. Papież nie tyle akcentuje potrzebę zorganizowania akcji pomocowej czy podarowanie jałmużny, ile osobistego zaangażowania się, a nawet ryzyka wyjścia do konkretnych ludzi. Przesuwa akcent ze słowa „pomoc” na „spotkanie”, jako bardziej adekwatne w opisie tego, co naprawdę ważne w relacjach z ubogimi. Bo trudno się z papieżem nie zgodzić, że tylko spotkanie rzeczywiście, namacalne i bezpośrednie, ma siłę nas zmienić. „Nie możemy czekać, aż zapukają do naszych drzwi – pisze papież. – Pilnie potrzeba, abyśmy dotarli do nich w ich własnych domach, w szpitalach i w domach opieki, na ulicach i w ciemnych zaułkach, gdzie czasem się chowają, w schroniskach i w centrach przyjęć… Ważne jest, by zrozumieć, jak się czują, czego doświadczają, jakie pragnienia mają w sercu”. Gdyby nie to, że od pięciu lat jestem we wspólnocie Sant’Egidio, pomyślałabym, że to kolejne, piękne i idealistyczne zaproszenie, ale niemożliwe do zrealizowania. Dzisiaj wiem, że Franciszek nie wymaga od nas czegoś niemożliwego, że w rzeczywistości wskazuje drogę, jaką powinni pójść uczniowie Chrystusa, aby się nie zgubić i „przywrócić wiarygodność [swojej] obecności w świecie”. „Ci, którzy nie zauważają ubogich, zdradzają nauczanie Jezusa i nie mogą być Jego uczniami” – wyjaśnia papież.
Ludzie ulicy
Zanim poznałam wspólnotę Sant’Egidio, mijałam bezdomnych na ulicach, wiedziałam o tzw. domach starców, romskich dzieciach czy uchodźcach, ale nigdy z żadną z tych osób nie zamieniłam zdania. Nie chciałam się zatrzymać i spojrzeć im w oczy, choć odczuwałam potrzebę pomagania. Często brałam udział w zbiórkach pieniędzy na potrzebujących i wydawało mi się, że spełniam swój chrześcijański obowiązek. Nigdy nie czułam się jednak z tego powodu w pełni szczęśliwa – odczuwałam w tym jakiś niedosyt, którego źródła nie potrafiłam określić. Modliłam się, chodziłam na Mszę, adorację, skończyłam nawet studia z teologii. Nadal czułam pewną pustkę, a przynajmniej silny niedosyt, i nie potrafiłam znaleźć swojego miejsca w Kościele. Trudno było mi zrozumieć, czego tak naprawdę ciągle szukam i skąd ten niepokój. Na całe szczęście na swojej drodze spotkałam osoby ze wspólnoty Sant’Egidio, które poprowadziły mnie do ubogich.
Pamiętam, kiedy razem z osobami zaangażowanymi w Sant’Egidio w Poznaniu pierwszy raz przygotowaliśmy kanapki i wyruszyliśmy na miasto, aby rozdać je osobom śpiącym na ulicy. Magda, która dołączyła do wspólnoty w Warszawie parę lat wcześniej, powiedziała mi, że pierwsze, co powinnam zrobić, to zapytać spotkaną osobę o jej imię. Kiedy wieczorem po wspólnej modlitwie z kanapkami i termosami wyszliśmy szukać ubogich, postanowiliśmy zacząć od poznańskiego dworca. Tam właśnie spotkałam pierwszą osobę bezdomną i zapytałam o imię. Wówczas z jej oczu popłynęły łzy, których nigdy nie zapomnę. Wtedy właśnie zrozumiałam, czego mi wcześniej w życiu i Kościele tak bardzo brakowało… Choć nadal nie potrafię tego dostatecznie trafnie wyrazić.
Dzisiaj już wiem jednak, że to jest to, co przywraca mi wiarę i w Boga, i w człowieka, w siebie i w Kościół. Bo zrozumiałam, że nawet tak prosta rzecz, jak zwrócenie się po imieniu, może przywrócić komuś godność i sprawić, że nie jest już on po prostu „bezdomnym”, ale Markiem, który nie ma gdzie spać, albo Andrzejem, którego życie to historia pełna dramatycznych zdarzeń, z którymi sobie nie poradził. Że to może być takie proste, a głębokie zarazem. Że może tak bardzo dawać poczucie prawdziwego smaku życia Ewangelią. Opisane spotkanie miało miejsce pięć lat temu. I wciąż trwa. Za każdym też razem kiedy pytam go, czy chce coś zjeść, on odpowiada: ja tu nie przychodzę po jedzenie, ale żeby się z wami spotkać i porozmawiać, bo jesteście dla mnie jak rodzina… Właśnie dlatego, że nieustannie słyszę tę i podobne wypowiedzi bezdomnych, zaczynam coraz lepiej rozumieć, co w życiu jest naprawdę ważne.
Tajemnicza mądrość
Co tydzień spotykamy na dworcu wiele osób żyjących w kryzysie bezdomności. To, co pomaga nam tam cierpliwie trwać, wypływa z modlitwy i czytania Ewangelii. W cierpiących twarzach tych ludzi coraz mocniej przeczuwam obecność cierpiącego Chrystusa. Kiedy czasem opatrywałam jakąś ich ranę, która była bardzo zabrudzona albo wdało się zakażenie, myślałam o tym, że kiedy Chrystus był biczowany, a potem szedł na krzyż, Jego ciało musiało być jeszcze bardziej zmasakrowane. I zadawałam sobie pytanie: czy Jego też bym się brzydziła?
W taki sposób spotkanie z osobami bezdomnymi stało się dla mnie doświadczeniem duchowym i za każdym razem kiedy wracam do domu po spotkaniu na dworcu, mimo wszystkich trudności, wypełnia mnie pokój i radość, której nie da się porównać z niczym innym. Już wiem, że znalazłam swoje miejsce w Kościele i jest ono wśród osób ubogich, bo właśnie tam wśród nich czeka na mnie cierpiący Chrystus.
Papież Franciszek napisał o tym tak: „Całe dzieło Jezusa potwierdza, iż ubóstwo nie jest owocem nieszczęścia, ale konkretnym znakiem Jego obecności pośród nas. Nie odnajdujemy Go tam, gdzie chcemy i wtedy, kiedy chcemy, ale rozpoznajemy Go w życiu ubogich, w ich cierpieniu i wzgardzeniu, w nieludzkich czasem warunkach, w których zmuszeni są żyć. Nie przestaję powtarzać, że ubodzy są prawdziwymi ewangelizatorami, ponieważ pierwsi zostali zewangelizowani i powołani do udziału w błogosławieństwie Pana i Jego Królestwa (por. Mt 5, 3). Ubodzy, żyjący w rozmaitych warunkach i na wszystkich szerokościach geograficznych, ewangelizują nas, ponieważ pozwalają nam odkryć, w sposób zawsze nowy, najbardziej naturalne rysy twarzy Ojca. Oni mogą nas wiele nauczyć. Oprócz uczestnictwa w sensus fidei, przez własne cierpienia znają Chrystusa cierpiącego. Jest rzeczą konieczną, abyśmy wszyscy pozwolili się przez nich ewangelizować. Nowa ewangelizacja jest zaproszeniem do uznania zbawczej mocy ich egzystencji i do postawienia jej w centrum drogi Kościoła. Jesteśmy wezwani do odkrycia w nich Chrystusa, do użyczenia im naszego głosu w ich sprawach, ale także do bycia ich przyjaciółmi, słuchania ich, zrozumienia ich i przyjęcia tajemniczej mądrości, którą Bóg chce nam przekazać przez nich”.
Dom osamotnionych
Poza spotkaniami z osobami w kryzysie bezdomności, postanowiliśmy odwiedzać osoby starsze w jednym z poznańskich domów pomocy społecznej. Pamiętam, że pierwsze spotkania były trudne, ponieważ seniorzy obawiali się nam zaufać. Odwiedzało ich wiele różnych grup, ale nikt nie zostawał z nimi na dłużej… Spotkałam tam Marię, która jest w DPS-ie od 16 lat. Po udarze nie mówi i porusza się tylko na wózku. Razem z jednym z moich przyjaciół ze wspólnoty chciałam zabrać Marię na spacer, ponieważ nie miała z kim wyjść. Rodzina jej nie odwiedza. Zanim wyszliśmy, musieliśmy ją ubrać i posadzić na wózku. Pamiętam, że kiedy ten mój znajomy, wówczas student, uklęknął przed nią, żeby włożyć jej spodnie, ona pochyliła się nad nim i pocałowała go w głowę… Tym razem to ja się rozpłakałam, bo zrozumiałam, że tak niewiele trzeba, żeby przywrócić komuś radość i chęć do życia…
Wyjście na koczowisko
Mamy też przyjaciół wśród romskich rodzin, które mieszkają na koczowisku w jednej z poznańskich dzielnic. Zapraszamy dzieci na zajęcia w szkole pokoju, którą prowadzą osoby z naszej wspólnoty, oraz wspieramy materialnie ich rodziny. Poszliśmy tam, aby nikt nie czuł się w naszym mieście wykluczony z powodu swojego pochodzenia czy sytuacji materialnej. Moje zaangażowanie w spotkania w DPS-ie i na ulicy nie pozwala mi na współorganizowanie szkoły pokoju. Byłam tam tylko raz. To jednak wystarczyło, żeby zobaczyć więzi braterstwa łączące romskie rodziny z moimi przyjaciółmi ze wspólnoty. Kolejny raz znalazłam tam to, o czym pisze papież Franciszek: „Biedni nie są osobami zewnętrznymi dla wspólnoty, ale są braćmi i siostrami, z którymi dzieli się cierpienie po to, by przynieść ulgę w ich ciężkiej sytuacji oraz ich marginalizacji, ażeby została im przywrócona utracona godność, a także po to, by zabezpieczyć im konieczne włączenie społeczne”.
Sant’Egidio to wspólnota osób świeckich, która powstała w Rzymie w 1968 r. jako owoc Soboru Watykańskiego II. Wszystko zaczęło się od odwagi młodego wówczas licealisty, Andrei Riccardiego, który widząc, jak narasta potrzeba jakiegoś nowego porządku świata po dramatycznym rozczarowaniu II wojną światową oraz czytając Ewangelię, postanowił te dwa wymiary ze sobą połączyć. Intuicja wiary poprowadziła go do ubogich, żyjących na przedmieściach, a czasem na centralnych ulicach Rzymu. Postanowił wraz z przyjaciółmi kontynuować czytanie Biblii i modlitwę, ale jednocześnie przekładać ją na codzienne życie, wychodząc do ubogich.
Pierwszym ważnym dziełem rodzącej się wspólnoty była „szkoła” dla dzieci z rzymskich slumsów, która swoje miejsce znalazła w piwnicy. Ławki szkolne zrobione były ze zdezelowanych drzwi. Po 50 latach wspólnego życia z ubogimi wspólnota Sant’Egidio rozwinęła swoją działalność w 70 krajach świata. Tworzą ją dzisiaj ludzie w różnym wieku, zjednoczeni silnym poczuciem braterstwa. To ludzie, którzy razem słuchają Ewangelii, modlą się i zupełnie bezinteresowne oddają swój czas ubogim. Ponadto angażując się na rzecz pokoju, biorą również czynny udział w negocjacjach pokojowych. Sant’Egidio to modlitwa, ubodzy i pokój – powiedział papież Franciszek, pierwszy raz odwiedzając wspólnotę w Rzymie. W Polsce wspólnota gromadzi się w trzech miastach: Warszawie, Poznaniu i w Chojnie.