Kim są ludzie, z którymi spotykasz się co tydzień na dworcu w ramach Wspólnoty Sant’Egidio?
– Osoby bardzo ubogie, samotne, w kryzysie bezdomności. To według mnie są osoby, które miały mniej szczęścia albo spotkały mniej dobrych ludzi na swojej drodze, którzy mogli im pomóc. To mocno poranieni ludzie o różnych historiach, z bagażem doświadczeń, np. wypadków, nieszczęśliwych zbiegów okoliczności, problemami w rodzinach, trudnym dzieciństwem, z wszystkim tym, co mogło wydarzyć się każdemu z nas.
Mówisz o przeróżnych sytuacjach, które doprowadziły do tego, że ktoś żyje na ulicy. Tymczasem powszechnie panuje przekonanie, że bezdomny równa się alkoholik.
– Ten sposób patrzenia jest bardzo wygodny – przyjąć, że każdy jest kowalem własnego losu lub że każdy może być Rockefellerem, wystarczy nie pić. Jako Wspólnota Sant’Egidio nie jesteśmy ekspertami od bezdomności, mimo to sami staramy się przełamywać te stereotypy i bardziej ewangelicznie podchodzić do każdej osoby, bez względu na to, jak jest ubrana, co sobą reprezentuje. Wielu z naszych przyjaciół rzeczywiście pije. Trudno w ich sytuacji ustalić, czy alkoholizm jest przyczyną, czy skutkiem czegoś. Zamiast posługiwać się stereotypami, proponuję poznać drugą osobę, gdyż tylko tak poszerzają się horyzonty i otwierają oczy i okazuje się, że życie nie jest czarno-białe.
Jak siebie postrzegają osoby w kryzysie bezdomności?
– Przyjaciele z dworca często powtarzają nam, że traktujemy ich normalnie, nie wyzywamy, nie oceniamy, nie przeklinamy, dziwią się, że „przychodzimy do takich jako oni” (i zawsze mnie zadziwiają tym sformułowaniem). Jeżeli pod ich adresem wysyłano stale stereotypowe inwektywy, to prędzej czy później oni zaczynają o sobie w ten sposób myśleć. Chcemy wyjść z zaklętego kręgu negatywnego mówienia i patrzenia na osoby w kryzysie bezdomności i oddać im tę godność, którą próbuje im się odebrać przez takie traktowanie.
Poznałam kilka lat temu pewną bezdomną Szkotkę żyjącą na ulicach Poznania. Mocno mną wstrząsnęło, gdy dowiedziałam się, że pewnej zimowej nocy po prostu zamarzła. Czy zima to rzeczywiście najgorszy okres dla osób w kryzysie bezdomności?
– Przyjaźnimy się z osobami w kryzysie bezdomności, ale również z innymi ubogimi, których, mimo że mają mieszkania, stać tylko na podstawowy czynsz, a na prąd i wodę już nie. W naszych spotkaniach uczestniczy bardzo dużo ludzi, którzy stołują się wyłącznie w jadłodajniach Caritas i myją się tylko w łaźni Caritas przy ul. Krańcowej, gdyż nie mają warunków w domu. Bywają oni wszędzie tam, gdzie mogą dostać ciepłe jedzenie i być między ludźmi, gdyż poza dachem nie mają totalnie nic. Zimne miesiące to niebezpieczny czas, skutkujący wyższą śmiertelnością. Zawsze gdy ktoś na dłużej znika z naszych czwartkowych spotkań na dworcu, boimy się, czy go jeszcze zobaczymy, czy jest w szpitalu i niedługo się pojawi, czy dowiemy się, że nie żyje.
Gdzie najczęściej spędzają noce osoby w kryzysie bezdomności?
– Nasi przyjaciele nie zawsze chętnie podają, gdzie nocują. Myślę, że trochę się tego wstydzą, a czasem boją się, że zdradzą dobre miejsce albo że to nie są legalne miejsca pobytu. Często przebywają na klatkach schodowych, w piwnicach, w pomieszczeniach teoretycznie zamkniętych, ale do których można się dostać, na ogródkach działkowych, w pustostanach, wszędzie tam, gdzie można się położyć bez ryzyka, że zostanie się okradzionym.
Z czego można okraść osobę, która teoretycznie niczego nie ma?
– Ze śpiwora, plecaka, rzeczy na zmianę, no i dokumentów. Zdarza się, że w związku z kradzieżami dokumentów wpadają w jeszcze większe długi, niż mieli dotychczas. Oczywiście są ośrodki i noclegownie, gdzie przyjmowane są osoby w kryzysie bezdomności, ale nie zawsze prosto z ulicy. Z kolei w noclegowniach w przypadku mrozów przyjmowany jest każdy, więc to zniechęca wiele osób do spędzania tam nocy.
Istnieje pokusa traktowania osób w kryzysie bezdomności z wyższością lub z litością. Ani jedna, ani druga postawa długofalowo nie przynosi dla nich żadnych korzyści. Jak wrażliwie i mądrze towarzyszyć tym osobom?
– Patentu na mądrość bynajmniej nie zdobyłam, a wrażliwości uczę się we wspólnocie. Jest ona wynikiem historii całej naszej wspólnoty, lektury Pisma Świętego, wspólnej modlitwy i spotkań. Gdy do osób potrzebujących podchodzi się ad hoc, może pojawić się mnóstwo blokad i uprzedzeń. Przede wszystkim jednak warto zobaczyć człowieka z całą jego historią. W kontaktach z osobami w kryzysie bezdomności staramy się nie kierować litością, bardziej empatią, traktujemy je tak, jakbyśmy sami chcieli być traktowani w danej sytuacji. „Gdybym miał się gdzie umyć, umyłbym się” – to zdanie często słyszymy od osób, które czują, że nieprzyjemnym zapachem zaznaczają swoją obecność. Brak wizyty w łaźni nie jest tylko i wyłącznie ich winą. Według mnie jest to urągające godności człowieka, że w tak wielkim mieście, z taką liczbą osób ubogich (różne szacunki mówią o ponad tysiącu osób w kryzysie bezdomności, a w skrajnym ubóstwie oznaczającym brak ciepłej wody – znacznie więcej), mamy tylko jedną łaźnię. Jedni więc za swój stan przepraszają, inni reagują z nieufnością czy agresją. Pomyślmy, jakbyśmy się zachowywali, gdybyśmy przez tydzień się nie myli i nie zmieniali odzieży. Czasem te osoby naprawdę nie mają jak dostać się do łaźni. Nasza wspólnota wydała przewodnik „Gdzie” ze spisem pokaźnej liczby miejsc, w których osoby ubogie mogą doświadczyć pomocy, ubrać się, umyć i najeść. To propozycja też dla tych, którzy chcą pomóc potrzebującym.
Jak, nie angażując się w działania różnorodnych organizacji, pomagać osobom w kryzysie, które spotykamy na naszych ulicach?
– Przede wszystkim warto nie być obojętnym, na przykład zwrócić uwagę, dlaczego ktoś po zmroku zimą siedzi na ławce, a nie wygląda, jakby tam przysiadł tylko na pięć minut. Zapytajmy, czy ta osoba piła i jadła coś ciepłego. Nawet jeśli mamy przy sobie tylko niewiele pieniędzy, to praktycznie na każdym kroku jest jakaś sieć spożywcza lub stacja benzynowa, gdzie można kupić ciepłą herbatę i coś ciepłego do jedzenia, np. hot-doga. Konieczne jest też zainteresowanie się, czy ta osoba ma coś ciepłego do okrycia i czy ma gdzieś pójdzie na noc. Wiem, że jako społeczeństwo mamy z tym problem, że w naszym pięknym, zrewitalizowanym, nowo oddanym parku na ławce ktoś urządza sobie „dom”. W jednej z dzielnic Poznania w parku na stałe przebywał pewien pan, którym opiekowali się sąsiedzi. Na dziesięć osób zawsze ktoś się zatrzyma, zainteresuje. Mam wrażenie, że wrażliwość społeczna rośnie, powstaje coraz więcej grup, w których ludzie bezinteresownie pomagają ubogim. Ciągle jeszcze natrafiam na niefortunne sformułowania, również w środowiskach kościelnych, o tym, że „osoby bezdomne są problemem”. W takich sytuacjach przeciwstawiam się, tłumacząc, że to nie osoba jest problemem, tylko sytuacja, w której ona się znalazła. Nikt z własnej woli nie mieszka na ulicy. Taka narracja naprawdę dużo zmienia. Jakiś czas temu, idąc na adorację Najświętszego Sakramentu, spotkałam pewnego znajomego z dworca. Siedział na ławce pod kościołem i trząsł się z zimna jak galareta, a gdy zachęcałam go do wejścia na modlitwę, powiedział, że nie jest godzien. Okazało się, że niedawno odbył nieprzyjemną rozmowę z proboszczem. Rozumiem lęk księży i wiernych, że kaplicę Wieczystej Adoracji „zaanektują” bezdomni, którzy nie uszanują świętości tego miejsca. Gdy okazało się, że jednak nasz znajomy zaczyna zachowywać się niestosownie, inni uczestnicy adoracji zaczęli się, również ze mną, zastanawiać, jak pomóc panu i co można zrobić, oczywiście poza jasnym wyłożeniem zasad obecności w kaplicy. Skoro traktujemy się na równi, to nasz znajomy również musi przestrzegać zasad korzystania z kaplicy. Nie chodzi teraz o to, aby przekształcić kościoły w noclegownie, chociaż w Rzymie, skąd wywodzi się nasza wspólnota, co zimę jeden z kościołów jest przeznaczony na noclegownię dla osób w kryzysie.
Jak państwo wspiera osoby bez domów?
– Osoby w kryzysie bezdomności są na szarym końcu listy osób potrzebujących. Niestety, gdy wybuchła wojna w Ukrainie, wśród osób, które korzystają z pomocy opieki społecznej, pojawiły się obawy, że nie będą dostawać tego co dotychczas, a to i tak jest niewiele. Obok tych wszystkich niedostatków obserwuję jednak olbrzymie zaangażowanie pracowników ośrodków pomocowych, jak np. MOPR. Osoby tam pracujące starają się widzieć człowieka w człowieku i po ludzku pomagać. Mam tego mnóstwo przykładów. Pracownicy ci niestety zmagają się z potężnym, niewydolny systemem, na przykład z rejonizacją. Jeśli ostatnim miejscem zameldowania pana Andrzeja 20 lat temu był Szczecin, to powinien wrócić do Szczecina, aby dostać wsparcie. W Poznaniu nic mu się nie należy. Nikogo nie interesuje to, że właśnie w Szczecinie zniszczyło się jego życie i on nie chce czy nie ma po co tam wracać.
Wiele osób obawia się że pomagając osobom w kryzysie bezdomności, wspiera ich wyuczoną bezradność.
Jak pozbyć się takich obaw?
– Z własnych doświadczeń powiem, że przede wszystkim przez spotkanie i rozmowę. W naszej wspólnocie spotkanie na dworcu poprzedza modlitwa w kaplicy. Wierzymy, że ona pomaga nam wyjść ponad swoją słabość i z miłością patrzeć na drugiego człowieka. W każdej z osób chcemy zobaczyć piękno Chrystusa, ale to jest wyzwanie, którego podjęcie nie byłoby możliwe właśnie bez modlitwy. Patrząc bardziej z perspektywy świeckiej, zachęcamy do spotkania i poznania historii naszych przyjaciół. Warto pamiętać, że w każdym społeczeństwie są osoby, które być może urodziły się z jakimiś deficytami, chorobami itp. Radziły one sobie, jak mogły, ale widocznie nie mogły lepiej. Na życie spotykanych ludzi nie wolno nam patrzeć tylko z perspektywy dzisiejszych okoliczności, ale również tego, co działo się u nich 40-50 lat temu. Jeżeli ktoś nigdy nie doświadczył miłości, nie będzie umiał nawiązywać relacji tak jak my i poruszać się tak dobrze w przestrzeni społecznej. Często osoby z ulicy mają zaburzenia i choroby psychiczne, nawet niezdiagnozowane, gdyż nie wiedziały, że trzeba pójść do lekarza. Bycie z takimi osobami może być trudne, gdyż czasem jesteśmy przekonani, że wystarczy im tylko koc i coś ciepłego do picia lub jedzenia, a niestety nie jest to prawdą. Dlatego my staramy się towarzyszyć i być w tym wierni. Świadomość, że co tydzień można spotkać osobę, której można się po prostu wygadać, zwierzyć, a może poradzić, dużo daje – to mówią nam nasi przyjaciele.
Wasza wspólnota w ciągu roku podejmuje różne działania. Co czujesz,
gdy myślisz o organizowanym przez Sant’Egidio obiedzie bożonarodzeniowym?
– „Ale będzie się działo” – to moje nieoficjalne hasło związane z tym wydarzeniem (śmiech). To kulminacyjny moment dla naszej wspólnoty w roku. Od kiedy 25 grudnia każdego roku razem z mężem, który szczęśliwe ze mną jest we wspólnocie, opuszczamy rodzinę, aby spędzić czas z ubogimi przyjaciółmi, Boże Narodzenie zmieniło dla nas swój wymiar. Nasze rodziny zresztą często w tym uczestniczą, pomagają w przygotowaniach czy idą z nami na obiad. Aby zaprosić około stu pięćdziesięciu osób do wspólnego stołu, trzeba się naprawdę wspólnie wysilić. Rozpoczniemy Mszą św. w kościele Nawiedzenia NMP w Poznaniu, a później wszyscy usiądziemy do pięknie nakrytego stołu, na którym będzie ciepły obiad, potem kawa i domowe ciasta. Będziemy śpiewać kolędy. Chcemy razem przeżywać pełnię tych świąt, bo przecież Jezus urodził się w ubóstwie, co niekoniecznie można odczuć w naszych świątecznie przygotowanych domach. To, co przeżywamy wspólnie tego dnia, trudno opisać, trzeba tego doświadczyć. Tak naprawdę dotykamy ogromnego szczęścia, które wypływa z Ewangelii. Wzajemne relacje są właśnie Ewangelią, a wspólny stół bożonarodzeniowy z każdą osobą, bez względu na to, kim jest, skąd przychodzi i co sobą reprezentuje, jest tego kwintesencją. Znikają wszystkie podziały.
Wasza wspólnota jest raczej niewielka. Nie macie setek członków, olbrzymich zasobów finansowych czy lokalowych. Jak zatem możliwe jest zorganizowanie obiadu bożonarodzeniowego dla stu pięćdziesięciu ubogich osób?
– Po ludzku rzeczywiście wydaje się to bardzo trudne. Jednocześnie wiemy, że gdy jest w nas wiara, to mimo przeszkód ostateczny rezultat przerośnie nasze oczekiwania. Obecnie przygotowujemy już szósty taki obiad. Od listopada gościmy w różnych poznańskich i podpoznańskich parafiach, opowiadając o tym, co chcemy zrobić, i zapraszając ludzi, aby włączali się na różne sposoby. Na przykład można pomóc robić prezenty – poza gośćmi obiadu obdarowujemy również seniorów jednego z poznańskich DPS-ów i dzieci romskie, z którymi przyjaźnimy się w ramach prowadzonej przez nas Szkoły Pokoju. Potrzebna nam jest oczywiście pomoc materialna. Zapraszamy ludzi spoza wspólnoty, aby spróbowali przeżyć te święta inaczej i przyszli do nas w charakterze wolontariuszy. Są oni potrzebni już przed świętami. Nigdy się nie zawiedliśmy, zawsze znalazło się wystarczająco dużo osób, które ofiarowały swoje serce i czas. Tegoroczne spotkania dla wolontariuszy odbędą się 12 i 16 grudnia w siedzibie Wspólnoty Sant’Egidio przy ul. Zielonej 2. Wszelkie informacje o możliwości dołączenia do przygotowań obiadu umieszczone są na naszym profilu facebookowym.
Z jakimi trudnościami mierzysz się, wychodząc co tydzień na dworzec spotkać się z ubogimi przyjaciółmi?
– W każdy czwartek zasypiam bardzo późno po naszym spotkaniu na dworcu. Często towarzyszy mi niepokój i uczucie niesprawiedliwości, że ja kładę się do łóżka, podczas gdy tyle osób krąży po mieście, szukając miejsc, gdzie mogą się zdrzemnąć. Z jednej strony wiem, że zadbaliśmy o nich tak, jak mogliśmy, ale dojmująca jest niemoc, że nie da się naprawić wszystkiego. Wrażliwość, którą zyskuje się w kontaktach z przyjaciółmi, bywa ciężarem. Nie tylko sprawia ona, że człowiek łatwo się wzrusza czy gorzej śpi, ale powoduje, że nie można przejść obojętnie wobec żadnej z osób będących na ulicy. Jednak papież Franciszek przekonuje nas, że w życiu chrześcijanina wcale nie chodzi o święty spokój. Miłość wymaga poświęceń, ale to ona sprawia, że czuje się prawdziwy smak życia.
---
SANT’EGIDIO
Wywodząca się z Rzymu, a istniejąca w Poznaniu od 2016 r. wspólnota przyjaźni się z osobami ubogimi i wykluczonymi, np. uchodźcami, osobami samotnymi, chorymi i w kryzysie bezdomności, oraz prowadzi działania na rzecz pokoju. Poza Poznaniem w Polsce istnieje również w Warszawie i w Chojnie