Spotkałam wiele osób bezdomnych. Pamiętam wiele historii, wiele imion, wiele zdarzeń. Nazbierało się już paręnaście albo parędziesiąt godzin, które spędziłam na ławkach, murkach, trawach, chodnikach wielu miast w Polsce i na świecie. Nie jestem związana z żadną organizacją pomagającą osobom bezdomnym, zazwyczaj są to spotkania ,,przy okazji”. Niejednokrotnie na początku rozmowy mam ochotę rzucić komentarz w stylu: gdyby tylko dał pan sobie pomóc, gdyby tylko pani się ogarnęła. Jednak większość z historii, które słyszę, zamyka mi usta. Nie wiem, w jakim momencie mojego życia byłabym, gdybym doświadczyła tego samego co: Irena, Robert, Mateusz, Marek i wielu innych, po których zostało mi wspomnienie spojrzenia pełnego bezradności i niemocy.
Białe koszule i ulice całej Europy
Grzegorz na ulicę trafił jeszcze w PRL-u. We wrześniu 1974 r. urodziła się jego córka, a trzy miesiące później żona umarła na białaczkę. Załamał się i zaczął pić. Po paru latach obudził się na ulicy, nie miał dokąd wracać. Jak sam przyznaje, do życia na ulicy albo się przyzwyczaisz, albo zginiesz. On wsiąknął w ulicę na całego. Przez 20 lat tułał się po Polsce i Europie. Jako bezdomny mieszkał w Niemczech, Włoszech, Hiszpanii i w większości polskich miast. Stosował coraz to nowe fortele, które pozwalały mu przetrwać. Wiedział, jak skorzystać z okazji, by się umyć najeść i wyspać. – Zanim wylądowałem na ulicy, pracowałem jako kierowca karetek pogotowia. Wszystkie szpitale znałem doskonale. Będąc bezdomnym, często spałem i myłem się w szpitalach. Wchodziłem z reklamówką na oddział, tak jakbym szedł w odwiedziny. Omijałem tylko ginekologię. Szedłem do łazienki, kąpałem się, przebierałem, a brudne rzeczy pakowałem do siatki tak, aby nikt nie zorientował się, że coś robiłem. Wychodziłem jak po skończonej wizycie – opowiada Grzegorz. Ciuchy dostawał w darmowych punktach wydawania odzieży. Na tydzień brał siedem białych koszul, codziennie wkładał świeżą. Często bywał w okolicach dworca PKP, zwłaszcza zimą, kiedy na dworze panowały siarczyste mrozy. – Człowiek miał cały czas w głowie, gdzie i o której dany pociąg kończy bieg. Wykorzystywałem to, że jeszcze przez trzy lub cztery godziny było w nim ciepło. Wiedziałem też, o której dany pociąg rusza z bocznicy na peron, bo te podgrzewali dwie lub trzy godziny przed odjazdem – wspomina. Na początku trochę się wstydził, że jest bezdomnym. W miarę upływu lat bezdomność stawała się dla niego naturalnym stanem rzeczy. Jak sam przyznaje, najgorsze były ostatnie trzy lata, ze względu na toczącą go chorobę alkoholową. – Czułem, że nie znajdę wyjścia z sytuacji. Właściwie moje życie ograniczało się do delirki i omamów słuchowych i wzrokowych. Myślałem, że umieram – opowiada Grzegorz. Nie umarł, ale trafił do więzienia za niepłacone alimenty. To był moment przełomowy. Wyszedł z więzienia w rocznicę śmierci swego ojca, w tym dniu dowiedział się także, że umarła jego druga żona. Postanowił coś zmienić. Zgłosił się do ośrodka dla bezdomnych i tak zaczęło się jego wychodzenie na prostą, choć nie było łatwo. W sierpniu tego roku – jak przyznaje, jeśli przeżyje i nie zapije – minie 21 lat jego trzeźwości. Dziś sam pracuje jako streatworker. Na ulicach polskich i europejskich miast szuka bezdomnych i pomaga im uporać się z koszmarem, w jakim przyszło im żyć. Ma świadomość tego, że powrót z bezdomności do normalnego życia jest procesem trudnym i bolesnym. – Zadzwoniła do mnie siostra człowieka, którego znalazłem na londyńskiej ulicy. Płakała, że brat uciekł. Zapytałem, czy mają w domu balkon. Okazało się, że mężczyzna po wielu latach spania na ulicy nie umiał spać w łóżku. Siostra odnalazła go na balkonie.
Grzegorz uważa, że jeśli widzimy kogoś śpiącego na ławce, to warto do niego podejść. Nigdy nie wiadomo czy śpi, czy zasłabł.
Ćwiczenia z wrażliwości
Osoby bezdomne to tacy sami ludzie jak my, tylko często przez zawirowania losowe znaleźli się w trudnym położeniu. – To często osoby świetnie wykształcone, które miały kiedyś normalne rodziny, dzieci, żony, dom. Nikt się nie urodził bezdomnym na ulicy, każdy ma jakąś historię. Po prostu tak się jej los potoczył, że od roku czy od dwóch, a czasem od kilkunastu lat jest na ulicy – uważa Dagmara Szlandrowicz z Fundacji Pomocy Wzajemnej Barka w Poznaniu. Swoimi działaniami obejmują bezdomnych w Polsce i Europie. To nie jest inna kategoria człowieka. Trzeba schować uprzedzenia do kieszeni i pomyśleć, że podchodząc do kogoś, interesując się tym, co się z nim dzieje, możemy uratować mu życie. Rozumie także, że można mieć obawy, zwłaszcza jeśli dana osoba jest nietrzeźwa, nie zwalnia nas to jednak z ludzkich odruchów. – Jeśli rzeczywiście pojawia się strach, choć często bywa on nieuzasadniony, można poprosić kogoś z przechodniów aby podszedł z nami – Elżbieta Malik również z Fundacji Barka uważa, że zbyt mało w przestrzeni publicznej mówi się o wzajemnej trosce o siebie. – Pomoże tylko przykład i mówienie o bezdomnych w sposób pozytywny. Tu są potrzebne konkretne rozwiązania systemowe. Mało jest w mediach dobrych, pozytywnych przykładów. Dużo natomiast jest strachu, że jeśli ktoś jest inny, to należy się go bać. Dzisiaj na dworze mamy prawie 40 stopni. W każdym komercyjnym radiu i telewizji powinien w wiadomościach wybrzmieć taki przekaz: Dzisiaj spodziewana jest temperatura 40 stopni, zwracajmy uwagę jeden na drugiego. Tego nie ma. Musimy jako społeczeństwo wyrobić w sobie wrażliwość i uważność na drugiego człowieka – uważa Elżbieta Malik.
Czy ja śmierdzę?
Od paru dni afrykańskie upały przejęły kontrolę nad Polską. Media przestrzegają przed wysokim temperaturami, sugerując pozostanie w domu. Część sklepów i zakładów pracy skróciła godziny urzędowania. Przejeżdżam niespiesznie rowerem w centrum miasta, marząc o odrobinie cienia. Powietrze faluje, dając odczucie saharyjskiego krajobrazu w centrum dużego polskiego miasta. Rozglądając się na boki przed drzwiami sklepów i kawiarni widzę poustawiane miski z wodą dla psów. W pewnym momencie mój wzrok pada na nieruchomy punkt na jednej z ławek, która nie ma zacienienia nawet na milimetr. Zatrzymuję się i podchodzę bliżej. Nieruchomy punkt okazuje się około 60-letnim mężczyzną. Ciemne długie spodnie, koszulka i kamizelka sprawiają wrażenie worka, w którym znajduje się skóra obleczona kośćmi. Siwa broda i białe od pragnienia usta mocno kontrastują z ciemną od słońca twarzą. Obok leży czarna torebka formatu A5. Nigdzie nie widzę wody. Delikatnie trącam mężczyznę w ramię, pytając czy wszystko w porządku. Dopiero za trzecim dotknięciem człowiek podnosi się i zaczyna ze mną rozmawiać. Artur, bo tak ma na imię, na ulicy jest już ładnych parę lat. Załamał się, gdy umarła mu żona, zaczął pić. Ponad rok temu samobójstwo popełnił jego syn, córka nie chce go znać. Jeszcze w PRL-u, jako żołnierza wysłali go do Iraku. Jak sam przyznaje, za dużo wtedy widział. Dzisiaj tamte obrazy powracają i nie dają spać spokojnie. Między opowieściami idę do sklepu kupić dużą wodę i coś do jedzenia. Kiedy przynoszę zakupy, mężczyzna płacze. Przyznaje, że od wielu godzin nic nie jadł i nie pił. I wyznaje, że ma świadomość, że ludzie mogą się go bać ze względu na jego wygląd i nie chcieć do niego podejść przez jego zapach. – Powiedz mi szczerze, czy ja śmierdzę tak mocno, że czuć mnie na odległość? – pyta Artur. – Czuć cię alkoholem i to tylko z bliska – odpowiadam szczerze. Z uporem próbuję dowiedzieć się, dlaczego nie chowa się w cieniu. Po trzydziestu minutach rozmowy pada odpowiedź. – Nie widzę sensu, życie już dla mnie nic nie znaczy – wyznaje, płacząc. Jakiś czas temu był w ośrodku odwykowym prowadzonym przez siostry zakonne. Nie wytrzymał. Nocuje czasem na dworcu, czasem w krzakach, a czasem na klatkach i w piwnicach. – Latem jest zdecydowanie prościej, bo nawet spanie pod chmurką jest ok. Najgorszy jednak jest ten upał. W mieście jest gdzie znaleźć wodę, ale jak człowiek zostanie w jednym miejscu przez parę godzin, to tak jak dziś może być naprawdę nieciekawie – przyznaje Artur. Żegnamy się, każdy rusza w swoją stronę.
Wyobraźnia miłosierdzia
Brat Albert Chmielowski, święty oddany ubogim bez reszty, bywał oskarżany o lekkomyślną pomoc bezdomnym. Działał w Krakowie, w tym samym mieście, w którym swoje pomysły chce realizować radny dążący do ,,oczyszczenia” miasta z bezdomnych. Brat Albert zamykał usta wszystkim, którzy zarzucali mu naiwność działania. Ktoś zapytał go kiedyś, dlaczego idzie karmić bezdomnych alkoholików, którzy mogliby sami zatroszczyć się o jedzenie zamiast pić. Brat Albert dał odpowiedź zdecydowanie przekraczającą nasze ludzkie pojmowanie: Idę ich nakarmić, żeby nie pili na pusty żołądek…
Przed drzwiami atmosfera gęstnieje, z minuty na minutę ludzi przybywa. Ktoś śmieje się szczerze, ktoś narzeka na pogodę panującą za oknem, ktoś inny klnie siarczyście, komentując bieżące wydarzenia polityczne. Jedni witają się radośnie, inni patrzą na siebie wilkiem. Toczą się rozmowy dotyczące błahych spraw dnia codziennego po poważne tematy egzystencjalne. Po kwadransie drzwi od jadłodajni dla bezdomnych otwierają się. Niemała grupa osób wlewa się do środka. Czekający na posiłek stanowią przekrój polskiego społeczeństwa: trzymająca się z boku elegancka starsza pani, młody wytatuowany chłopak zaciekle dyskutujący ze starszym panem z brzuszkiem, kilku podchmielonych mężczyzna po czterdziestce i wiele innych osób, które możemy spotkać między nami. W kolejce po zupę prawie każdy czeka cierpliwie na swoją kolej. Od czasu do czasu ktoś próbuje niezauważony wepchnąć się do przodu, jednak natychmiast zostaje przywołany do porządku przez innych. Brak kultury bywa tu napiętnowany. Od czasu do czasu można usłyszeć hasło, które pada pod adresem kogoś bardziej wyrywnego: Uspokój się, my tu przyszliśmy zjeść. Nikt nie chce awantur. Odnoszę wrażenie, że działa tu wewnętrzna regulacja grupowa, która funkcjonuje całkiem nieźle. Rozmowy przy stole, podobnie jak te pod drzwiami, dotyczą najróżniejszych kwestii. Czasem czuję się jak u cioci na imieninach: od kłótni wujków na tematy polityczne, przez ciche prośby cioci, aby zmienili temat, po głośne wygrażania dziadka, żeby się wszyscy zamknęli. Ruch jest jak w Rzymie, ktoś kończy jeść, ktoś inny dopiero przyszedł, a jeszcze ktoś ustawia się po dokładkę. Każdy z tych, którzy tu przychodzą, ma swoje marzenia, plany, a przede wszystkim swoją historię. I tylko drobne szczegóły w wyglądzie świadczą o tym, że większość tych osób wyjdzie stąd i przez najbliższe 24 godziny będzie wieść życie, koczując na ulicy.
W psychologii społecznej istnieje zjawisko dezindywiduacji. W dużym skrócie polega to na tym, że podążając w tłumie, tracimy swoje indywidualne cechy, a zaczynamy zachowywać się i działać jak większość. W konsekwencji może to doprowadzić do pojawienia się na naszych ulicach bezdusznego tłumu, który gna przed siebie, nie rozglądając się na boki. Dagmara Szlandrowicz nauczona doświadczeniem wieloletniej pracy z ludźmi ulicy, uważa, że jest tylko jeden sposób, aby temu zapobiec. – Najważniejsze to zacząć od siebie. Jeśli ktoś zobaczy, że rozmawiam z bezdomnym i wszystko jest ok, to być może następnym razem odważy się, żeby podejść. Jeśli idziemy z tłumem i nikt nie zareaguje, to wszyscy uznają, że tak ma być. A jeśli jedna osoba się wyłamie i podejdzie, to może następnym razem ktoś inny zrobi to samo – podsumowuje.
Imiona bohaterów zostały zmienione.