Na nasze spotkanie przynosi dziennik z syberyjskiej szkoły. Pożółkłą kartkę, lekko sztywną ze starości, lecz jeszcze nie kruchą. Gdy kładzie ją na stole, do moich uszu dobiega delikatny szelest. Na kartce zapisano tematy z siedmiu przedmiotów, których dzieci uczyły się w miejscowości Bolszoja Bukoń w Kazachstanie. Był wtedy marzec 1942 r.
– Tam zastało nas dobrodziejstwo porozumienia Sikorski–Majski – wyjaśnia Stanisław Błoński. – Dzięki niemu mój tato został zwolniony z łagru i jakimś cudem nas odnalazł. Przed wojną był inspektorem szkolnym i widząc dzieci pozostawione bez możliwości intelektualnego rozwoju, postanowił zorganizować nauczanie.
Marzenie o Polsce
Sposób, w jaki pan Błoński opowiada o zesłaniu na Syberii, zaskakuje. Niewiele mówi o trudach i cierpieniu, którego doświadczał w miejscu nazywanym przecież słusznie nieludzką ziemią. Dużo więcej o sytuacjach budujących i radosnych. Jego słownictwo bywa tak pozytywne, jakby przez jego sposób myślenia nie przebijała się pamięć o trudnych doświadczeniach.
– Myśmy mieli trzy równoległe światy – opowiada. – Pierwszy to ten realny, w którym moja mama straciła 40 kg wagi przy wyrobie cegieł, czy w którym chorowaliśmy na tyfus, czerwonkę i szkorbut, pozbawieni jakiejkolwiek opieki medycznej. Drugi to świat z książek, które spakowała, gdy nas wywozili. Przeżywaliśmy w nim losy Kmicica, Oleńki, Jacka Soplicy i wyobrażaliśmy sobie, co mogło stać się dalej. Trzeci świat przychodził do nas w nocy. Śniliśmy w nim o życiu, jakie wiedliśmy przed wojną. I tym trzecim światem żyliśmy w naszych głowach, traktując pobyt na Syberii jako przejściowy incydent – mówi.
Tak zdecydowali już na samym początku, gdy na środku wsi, gdzieś pod chińską granicą, wysypano ich z zaprzężonych w woły wozów. Był maj 1940 r. Do ich uszu dobiegały głosy, że przywieziono ich tu „by zdechli”. „Nigdy”, powiedziały wtedy ich matki. I im mocniej to słyszały, tym bardziej zapewniały siebie i swoje dzieci, że któregoś dnia wrócą do ojczyzny.
– Taką żarliwość patriotyczną i religijną, jaką mieliśmy dzięki naszym matkom, dziś trudno sobie wyobrazić – mówi Stanisław Błoński. – Dzięki nim wygraliśmy los na loterii. Ja na przykład ani na moment nie straciłem nadziei.
Wiarę pana Stanisława i jego polskich sąsiadów umacniała modlitwa przed obrazem Matki Bożej Częstochowskiej, który mama Helena jakimś cudem zabrała z frontonu domu. Jeszcze przed wojną witał całą rodzinę, gdy przyjeżdżali do dziadków do Filipkowic. A na Syberii modlitwa przed nim dodawała sił mamie, Staszkowi i jego dwóm starszym siostrom.
Sposób na przetrwanie
„Popatrz, jaki piękny kobierzec kwiatów”, usłyszał od ks. Tadeusza Fedorowicza, gdy wędrowali po stepie. – Teraz ze wszystkich okropności, jakie spotkały nas na Syberii, najbardziej pamiętam ten kobierzec – Stanisław Błoński zmienia temat. Chętnie wspomina księdza, który z własnej woli pojechał na Sybir. Tu pracował jak każdy zesłaniec, udzielał po kryjomu sakramentów i na inne sposoby wspierał ludzi. Gdy przeglądam jego wspomnienia, Drogi Opatrzności, zaczynam rozumieć, z czego wynika pozytywne nastawienie pana Błońskiego. Jest takie jak jego nauczyciela. Ks. Fedorowicz pisał o zesłaniu z dużym dystansem, czasem żartem, a w większości sytuacji znajdował pozytywne aspekty. To był dla niego skuteczny sposób na przetrwanie dla siebie i dla tych, którym posługiwał.
– Na Syberii nauczyłem się pisać – pan Błoński pokazuje cienki zeszyt w linie, wypełniony starannie kreślonymi zdaniami. Na początku 1942 r. ojciec pana Stanisława, także Stanisław, z Ludwiką Kownacką i innymi nauczycielkami, rozpoczęli nauczanie. – Jedni się bali, drudzy nie wierzyli. Mimo to szkoła ruszyła – wspomina. – Przychodziliśmy do izby, w której mieszkał nauczyciel, siadaliśmy na kiziukach, czyli suszonych kostkach krowiego łajna, i pisaliśmy na czym tylko się dało. A w ważne dla Polski rocznice organizowaliśmy akademie, spotkania, wspomnienia.
Pan Stanisław miał wtedy dziewięć lat i nie interesował się sprawami organizacyjnymi. Pamięta, że rosyjscy oficjele, którzy co jakiś czas pojawiali się w miejscowości, najczęściej interesowali się tym, by dostać pół litra spirytusu. Miejscowa ludność była zastraszona, lecz nie przeszkadzała. Stanisław Błoński nie potrafi powiedzieć, czy szkoła działała legalnie, choć układ Sikorski–Majski dawał obywatelom polskim pewną autonomię. Ma dokument na to, że po kilku miesiącach działania została akredytowana przez polską ambasadę w Kujbyszewie. Z niej docierały zeszyty i inne pomoce szkolne.
Kultura daje oparcie
– Panowała tam atmosfera fascynacji nauką, pobożności i religijności – oczy pana Stanisława rozbłyskują radością. – Uczyliśmy się na pamięć wierszy, wydawanych w założonym przez nas wydawnictwie Krótkie Spięcie. A ponieważ nie mieliśmy powielaczy, jeden z zesłańców przepisywał je ręcznie i ozdabiał kolorowymi rysunkami. Wypożyczaliśmy sobie książki i dzieliliśmy się losami bohaterów. Pan Stanisław nauczył się cieszyć zdobywaniem wiedzy i od tamtej pory zgłębiał ją z pasją.
– Kiedy nie wiedziałem, czy jest możliwość, żeby nie gryzły mnie wszy, pluskwy, komary, osy, kleszcze i muszki, kiedy pojęcie smarowania chleba było abstrakcyjne, bo tego chleba zazwyczaj nie było, to kultura dawała mi oparcie – mówi.
W cienkim zeszycie w linijki, w którym starannie stawiał pierwsze wyrazy, zachowały się wypracowania o Bożym Narodzeniu 1941 r. na Syberii. W Świętego Mikołaja Staś znalazł pod poduszką rarytas: placuszki z białej mąki z cukrem. Kilka dni później kolega zrobił dla niego szopkę z kartoników, przywiezionych z Kresów. Świąteczne gałązki przybrali ponacinanymi papierkami. – Wigilia była przede wszystkim postna – wspomina. – Najłatwiej było pozyskać siano i mak, a placek z mąki pszennej zastępował nam opłatek. Było natomiast tak dużo modlitwy i śpiewu, że miejscowi dziwili się naszym zwyczajom.
Trudno uwierzyć
Szkoła funkcjonowała bardzo dobrze do wiosny 1943 r., czyli do czasu, gdy Związek Radziecki zerwał stosunki dyplomatyczne z Polską. Potem zaczęły się aresztowania. Ks. Tadeusz, ojciec pana Stanisława i Ludwika Kownacka trafili do łagru, bo odmówili przyjęcia obywatelstwa radzieckiego. Ksiądz przeżył, pani Ludwika zmarła w łagrze, a ojciec pana Stanisława krótko po tym, jak wrócił do domu. – Z wycieńczenia – szepcze mój rozmówca. – Po śmierci ojca dostałem malarii i przez sześć tygodni leżałem jak nieżywy. Ale dzięki Bogu człowiek jakoś to przetrwał.
– Pytałem potem ks. Tadeusza, jak ocenia to niepodpisanie obywatelstwa. „Nie mogli inaczej postąpić”, skwitował. Chyba podobnie jak ja w liceum i na studiach, gdy jako jeden z niewielu, nie zapisałem się do ZMP. Nie wiem, czy to miało aż takie znaczenie. Wiem, że nie potrafiłem inaczej.
Wrócili do Polski w 1946 r. z mamą, dwójką rodzeństwa i obrazem Matki Bożej Częstochowskiej, który zawisł w ich nowym mieszkaniu w Oleśnicy. Serce biło mu radośnie, gdy słuchał stukotu kół, które toczyły się po torach w stronę Polski. – Obuwia nie miałem, moją dolną część przykrywały jakieś getry z UNRRA, a górną – symboliczna koszulka – wspomina ze śmiechem. – W takim stroju szedłem przez Bydgoszcz, w której zatrzymaliśmy się na kilka godzin. I dziwiłem się, czemu ludzie tak się na nas patrzą. Byliśmy przecież szczęśliwi.