Sekretarz generalny europejskiej inicjatywy One of Us, redaktor naczelny czasopisma bioetycznego IMAGO, bliski współpracownik inż. Antoniego Zięby… Co wpłynęło na to, że wybrał Pan drogę obrońcy życia?
– To zaczęło się we wczesnym dzieciństwie. Jako jedynak niemal „od zawsze” odczuwałem dziecięce poczucie niesprawiedliwości z powodu tego, że wychowuję się bez rodzeństwa. I odkąd pamiętam, towarzyszyło mi przekonanie, że mam siostrę. Do dziewiątego roku życia udawałem, że się z nią bawię, organizowałem dla niej przyjęcia, zbierałem kwiaty.
Terapeuci NEST, czyli terapii skierowanej do osób, które doświadczają konsekwencji traum, mówią, że dzieci często doświadczają obecności swojego rodzeństwa utraconego w wyniku aborcji. To nie były tylko dziecięce marzenia?
– Rzeczywiście, tuż przed moimi 18. urodzinami mama opowiedziała mi, że miałem starsze o dwa lata rodzeństwo. A poczucie, że siostra jest blisko mnie, towarzyszy mi do dziś.
Podczas tamtej rozmowy uświadomiłem też sobie ogromną traumę, jaką przez te lata przeżywała mama i ulgę, którą poczuła, gdy mogła powiedzieć mi prawdę o mojej siostrze. To musiało być trudne: nie miała przecież nikogo, kto potrafiłby zrozumieć jej przeżycia. O syndromie postaborcyjnym mało kto wówczas wiedział, a żaden kapłan nie potrafił powiedzieć tego, co Kościół podkreśla w swojej nauce dziś: że wszystkie dzieci zabite w wyniku aborcji są męczennikami krwi i idą do nieba.
Rodzice zazwyczaj obawiają się powiedzieć dzieciom, że dokonali aborcji. Czy Pana zdaniem słusznie?
– Uważam, że lepiej jest, gdy ocalone dzieci wiedzą. Mama podarowała mi na 18. urodziny prezent, który co prawda wstrząsnął mną, lecz równocześnie zmusił, bym przepracował w sobie niszczące mechanizmy i poradził sobie z odczuwaniem osamotnienia czy brakiem poczucia kontroli nad życiem, które jest jednym ze skutków aborcji.
Generalnie, aborcja jest aktem, który polega na kompletnym braku nad nim kontroli. Mamie czy tacie zabijanego dziecka wydaje się, że mają kontrolę, ponieważ dokonują wyboru. Natomiast argumenty, którymi się posługują, by poprzeć słuszność swojej decyzji, pokazują, że nie radzą sobie z życiem: „Nie jestem gotowa/-y”, „Boję się, że nie dam sobie rady”, „Mam za małe mieszkanie”. To nie jest dojrzały wybór. To krzyk rozpaczy, bezradności osób, którym wydaje się, że są na tyle dorosłe, by uprawiać seks, lecz nie na tyle dojrzałe, by podjąć odpowiedzialność za życie, które poczęły.
To odzyskanie kontroli nad życiem osoby doświadczającej skutków aborcji polega na…
– …na odzyskaniu priorytetów w życiu. Chodzi o ułożenie spraw w porządku hierarchii wartości: począwszy od spraw praktycznych, takich jak organizacja przestrzeni życiowej, a na duchowych sprawach kończąc. Ja na przykład, zyskując kontrolę nad życiem, odkryłem, że potrzebuję zadbać o przestrzeń do pracy, w której dobrze się czuję i równocześnie o to, bym – jak zachęcał Jan Paweł II na Westerplatte – „wymagał od siebie nawet wówczas, gdyby nikt inny ode mnie nie wymagał”.
Kontrola kojarzy się czasem z czymś pejoratywnym, wręcz tyranią wobec samego siebie.
– Chodzi o coś zupełnie innego. Moje sprawowanie kontroli polega także na świadomości, że popełniam błędy. Że staram się nie projektować ich na kogoś innego, lecz wziąć także za nie odpowiedzialność.
Można powiedzieć, że z traumatycznej sytuacji wyprowadził Pan wiele dobra.
– Myślę, że udaje się nam (bo to ciągły proces) wspólnie: Bogu, mnie i jeszcze kilku osobom, które mnie w tym procesie wspierały. Nauczyłem się też, że każde doświadczenie, które zaprasza nas do zatrzymania się i spojrzenia w głąb, jest wartościowe. Ważne tylko, by się nie przestraszyć, bo prawda o sobie bywa trudna.
Mówimy o krzywdzie na ocalonym dziecku dokonanej w wyniku aborcji, a Pan mówi o dochodzeniu do prawdy przez to pokrzywdzone dziecko?
– Tak. Bo to, co zrobi z prawdą, którą usłyszało, zależy tylko od niego. Czy – gdy dorośnie –
będzie obwiniało świat za emocjonalne i duchowe skutki aborcji, których doświadcza, czy w taki sposób podejmie pracę nad swoim charakterem, by w efekcie zostawić świat trochę lepszym.
Lub – by mogło powiedzieć tak jak inż. Zięba przed śmiercią – że „przynajmniej życia nie zmarnowałem”?
– Te słowa brzmią mi w uszach do dziś. Niestety jako 18-latek nie miałem takiej świadomości. To zmieniło się dziesięć lat później, już po wizycie w Stanach, gdzie zbierałem materiał do pracy magisterskiej. Opiekowałem się tam dziewięćdziesięciokilkuletnim staruszkiem – on nauczył mnie szacunku do człowieka od poczęcia do śmierci.
W jaki sposób?
– Willard odchodził powoli i świadomie, krok po kroku zamykając kolejne etapy w życiu. Pewnego dnia po raz ostatni prowadził auto, jeździł na rowerze, po raz ostatni sam się umył. Pamiętam, jak kąpałem go kiedyś, podtrzymując głowę i drobne, pomarszczone ciało – tak jak kiedyś, w dzieciństwie, kąpała go mama. I uświadomiłem sobie, że życie zatacza krąg.
U Willarda to było szczególnie widoczne: proces nie był łatwy; na początku bardzo cierpiał, wypuszczając z rąk kolejne rzeczy. Ale gdy się wchodziło do jego pokoju w ostatnich dniach życia, mimo że zupełnie zależał od innych, jego oczy były pełne spokoju, radości, spełnienia. Widać było, że miał pełne życie: kochał, zbudował relację z dziećmi i wnukami, a teraz jest gotowy, by odejść.
Do dziś mam przed oczami ten obraz. I myślę, że wartość życia to coś niesamowitego, co za wszelką cenę trzeba chronić. Pokazywać jego piękno.
Odchodzenie Willarda i wiedza o Pana siostrze w pewnym momencie się spotkały?
– Paradoksalnie, to dzięki ich odejściu dotarło do mnie, że są w życiu rzeczy ważniejsze niż kariera czy pieniądze. Stąd mam głębokie poczucie niesprawiedliwości, że dzieci, które zostały abortowane, nie miały szansy przeżyć swojego życia, „zatoczyć pełnego kręgu”, doświadczać miłości i kochać. Dlatego po śmierci Willarda zaangażowałem się w czasopismo bioetyczne IMAGO w Fundacji Pro Humana Vita prof. Półtawskiej, gdzie w pewnym momencie zostałem krajowym koordynatorem inicjatywy „Jeden z nas”. To wszystko są instytucjonalne zaplecza, które pomagają zrealizować ważną życiową misję.
Około 50 proc. dzieci w Ameryce Północnej to osoby ocalone od aborcji. Ile jest ich w Polsce czy Europie, niestety nie wiemy, bo nie ma takich danych. Problemy psychologiczne tych osób specjaliści porównują do tych, jakich doświadczają ocaleni z klęsk żywiołowych, katastrof, przeżywający śmierć kogoś bliskiego. Korzystając z Pana doświadczeń osobistych i zawodowych: Co to oznacza dla Zachodu?
– Mam przede wszystkim nadzieję, że każda z tych osób z racji tego, że jest ocaleńcem, nigdy nie będzie rozważać aborcji w swoim związku. Ona po prostu wie, że nie była „tylko zlepkiem komórek”. A mówiąc o swoim doświadczeniu, każda z nich może dawać świadectwo i argumenty w czasach, gdy życie człowieka w łonie matki odczłowiecza się w sposób ekstremalny.
Co może im pomóc w dawaniu świadectwa?
– Odpowiem historią. Niestety moje dzieciństwo i dorastanie przebiegało – bez wchodzenia w szczegóły – w bardzo trudnym domu. Kiedy spotykam się z przyjaciółmi, którzy dorastali w pełnych ciepła i bezpieczeństwa domach, mówią, że nie chcieli dorastać. Ja tak bardzo chciałem być dorosły, że moja kochająca babcia mówiła mi: „Wytrzymaj, jeszcze trzy, dwa lata do matury. Wtedy odzyskasz poczucie kontroli i chwycisz życie w swoje ręce”. I to chcę powiedzieć tym, którzy teraz doświadczają skutków bycia ocaleńcem: jeśli wytrzymasz, jeszcze przez chwilę, zachowasz w sobie nadzieję i wytrwałość i dotrzesz do kogoś z wielu osób (spowiednika, terapeuty, przyjaciela), kto rozumie i wie, jak skutecznie pomóc ci w trudnych doświadczeniach, stworzysz takie życie, jakie sobie wymarzyłeś. Będziesz przekonywał się, wciąż od nowa, że stwierdzenie „Człowiek jest kowalem własnego losu” nie jest tylko przysłowiem, lecz prawdą.
Jakub Bałtroszewicz
Teolog, prezes Polskiej Federacji Ruchów Obrony Życia i Rodziny, prezes Fundacji „Jeden z nas”, która odniosła historyczny sukces: zbierając jako jedyna taką liczbę głosów pro-life w Europie, która umożliwiła interwencję w Parlamencie Europejskim. Sekretarz generalny Europejskiej Federacji dla Życia i Godności Człowieka „One of Us”.