Opowieść wigilijna Karola Dickensa z 1843 r. w dowolnej ekranizacji (a było ich kilkadziesiąt, wliczając Myszkę Miki, Flinstonów i Muppety)
Jedna z najbardziej ciepłych historii, jakie zna literatura i film. Powiastka o bezdusznym skąpcu, który po odwiedzinach postaci z zaświatów w noc wigilijną uwalnia się od swego egoizmu i doświadcza radości dzielenia się z bliźnimi. Dickens wierzył, że Duch Świąt jest w stanie dokonać cudów nawet w realiach ówczesnego wilczego kapitalizmu. Niestety, z upływem lat wierzył w to coraz mniej. Zwłaszcza gdy podczas podróży do Stanów Zjednoczonych napatrzył się na upokorzenie, jakie niesie z sobą system społeczny oparty na niewolnictwie. Dobrym słowem nie umiał naprawić nawet własnego małżeństwa. Żona opuściła go, mimo że dochowali się dziesięciorga dzieci. Pod koniec życia gorzkniejący pisarz, uwielbiany przez miliony czytelników, na czele z królową brytyjską, musiał pogodzić się z tym, że wszystkie najlepsze rzeczy zdarzają się w literaturze. A przecież kolejne pokolenia czytelników i widzów Opowieści wigilijnej wierzą niezachwianie, że blask gwiazdy betlejemskiej rozproszy każdą ciemność.
Gospoda świąteczna (1942), reż. Mark Sandrich
Komedia romantyczna – tak klasyczna, że bardziej trudno. W niej dwaj ówcześni idole, Bing Crosby i Fred Astaire, kochają się w urodziwej Virginii. Jeden z nich wpada na pomysł, aby uruchomić ów Holiday Inn – hotel przyjmujący gości tylko w święta. W 1942 r. Gospoda świąteczna okazała się największym sukcesem kasowym w dotychczasowej historii kina. Film jest dziś szacownym klasykiem, podobnie jak piosenka, którą Bing Crosby w nim zaśpiewał. White Christmas (Oscar w 1942 r.) stała się najczęściej wykonywanym utworem muzycznym w skali całej cywilizacji Zachodu. Co jej pomogło na starcie? Atak Japończyków na Pearl Harbor 7 grudnia 1941 r. Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny i w Boże Narodzenie 1942 r. setki tysięcy amerykańskich chłopców stacjonowało daleko od domu. I każdy z nich mógł zanucić „I'm dreaming of a white Christmas/ With every Christmas card I write...”.
Narodziny (1978), reż. Bernard L. Kowalski
Trudno o lepszą okazję, by na ekranie obejrzeć historię zaczynającą się od słów: „Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak...”. Jest z tym pewien kłopot, bo ekranizacji pierwszych rozdziałów Ewangelii jest wiele, lecz większość twórców zamiast oddać głos Pismu, podsuwa widzowi interpretacje własne, często dziwaczne i uwspółcześniane na siłę. Przykładowo – w filmie Narodzenie (2006) Jezus przypomina przybysza z kosmosu, a nie Syna Bożego zesłanego na świat w misji zbawczej. Maryja zaś przeżywa raczej rozterki współczesnej amerykańskiej nastolatki niż głębię biblijnego fiat!. Więc – ostrożnie! Z kolei takie klasyki jak Król królów (1961) czy Opowieść wszech czasów (1965) warto polecić osobom starszym, które nawykły do spokojnej, rozlewnej narracji. I kojarzą twarze wybitnych aktorów, którzy w większości już nie żyją. Jezusa gra tu Max von Sydow, Poncjusza Piłata – Telly Savalas, Kajfasza – Martin Landau, Szymona z Cyreny – Sidney Poitier, a Szatana – Donald Pleasence. Więc dla widzów młodszych owe Narodziny – nie mylić z filmem Narodzenie (The Nativity Story, 2006) – wydają się najbardziej odpowiednie.
Związek Józefa i Maryi rodzi się stopniowo. Do przyjęcia opowieści o odwiedzinach anioła Józef dojrzewa powoli i z trudem. Kiedy jednak zawierzy narzeczonej, nie będzie bardziej troskliwego i odpowiedzialnego opiekuna od niego. Poza tym obecność Mesjasza po prostu wisi w powietrzu. Czeka na Niego naród wybrany dyszący pod okupacyjnym jarzmem, spodziewają się Go mędrcy ze Wschodu, przekonani, że już czas na przybycie kogoś, kto „odmieni oblicze Ziemi”. Przez Niego nie może spokojnie zasnąć Herod – tym bardziej że ten Ktoś, kto może mu odebrać władzę, jest silnie wyczuwalny, ale ulotny jak dym i wiatr. Żeby się posłużyć hollywoodzką formułą: po narodzeniu Jezusa nic nie będzie już takie jak przedtem.
Cud przy 34 ulicy – można wybrać jedną z czterech ekranizacji tej historii
Znalazła się na dziewiątym miejscu listy „Najbardziej inspirujących opowieści” Amerykańskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Trafiła też na „Listę dzieł budujących duchowe dziedzictwo Stanów Zjednoczonych”. Pod nowojorskim adresem wskazanym w tytule, w wielkim domu handlowym, trwa świąteczny szał zakupów. Mikołaj najęty do działu dziecięcego upił się i konieczne stało się nagłe zastępstwo. Zgadza się je przyjąć pewien przemiły starszy pan, któremu jednakowoż idzie zdecydowanie za dobrze. Otóż ów staruszek bowiem zaczyna twierdzić, iż nie tyle gra Świętego Mikołaja, ile JEST Świętym Mikołajem. Na nic próby wyperswadowania mu tego w domu wariatów. Uparł się i nawet dowiódł tego przed sądem. Cóż, kiedy zjawiają się wśród nas ludzie promieniejący świętością, co za różnica czy pochodzą z tego, czy z tamtego świata?
W końcu Kevin sam w domu (1990), reż. Chris Columbus
Załóżmy, że w imię pokoju w rodzinie trzeba będzie go obejrzeć raz jeszcze. Ale patrzmy uważnie! Z tej banalnej opowiastki da się wyciągnąć sporo interesujących rzeczy. To fakt: Kevin wprost nie znosi Bożego Narodzenia, choć w jego rodzinie to święto nad świętami. Z jakiego powodu nie znosi? Bo forma dawno przesłoniła treść. Dla rodziny – a Kevin to chłopczyk z rodziny wielodzietnej – gwiazdka to przede wszystkim prezenty i najazd paplających bez przerwy kuzyneczek, cioteczek i wujaszków. Kevin ma więc jedno marzenie: zostać sam w domu na święta. I to mu się – niechcący – udaje. A kiedy przekona się, że jednak nie będzie sam, bo na jego domową twierdzę zasadziła się dwójka rabusiów, nie lamentuje, nie biada, nie użala się nad sobą. Broni własnego domu jak twierdzy – taką bronią, jaką ma do dyspozycji dzieciak. Jakże skutecznie – bohater, a nie mazgaj! Z drugiego kierunku podąża mama Kevina, która w całym zamieszaniu zapomniała o jednym egzemplarzu ze swej licznej trzódki. Ta dzielna niewiasta też nie uderza w płacz, lecz dokonuje cudu – przemierza pół Stanów w czasie, kiedy właściwie nic tam nie działa! To dlatego tak mocno kibicujemy im obojgu. Bo – tłumaczy reżyser – w Boże Narodzenie zdarzają się cuda, zwłaszcza jeżeli Panu Bogu odrobinę pomożemy.
No i zauważmy w tym filmie wątek polski, jako że państwo McCallisterowie mieszkają na przedmieściach Chicago. Otóż mama, która przedziera się do swojego synka przez zasypane śniegiem Stany, zostaje w pewnym momencie podwieziona przez polski zespół muzyczny, specjalizujący się w graniu polki (we wszelkich odmianach). I ci polscy muzycy pocieszają mamę Kevina, jak umieją: na polską modłę. Mówią, żeby się nie martwiła, bo każdy z nich też jest fatalnym ojcem i jakoś z tym żyje. Kolejne święta znowu spędzi poza domem rodzinnym i dalej będzie grał wesołe poleczki. Cóż, przez chwilę powiało ojczyzną...