Logo Przewdonik Katolicki

Pavarotti i inni

Wiesław Kot
fot. Materiały prasowe/ BESTFILM

Śpiewaka operowego oklaskuje sto tysięcy słuchaczy. Może co setny z nich był choć raz w życiu w filharmonii. Widownia na stadionie olimpijskim wstaje z miejsc, gdy popisuje się zjawiskowa gimnastyczka. Przytłaczająca większość widzów w życiu nie poszłaby na przedstawienie baletowe.

Jeszcze rok, pięć, może dziesięć lat i bardzo trudno będzie wytłumaczyć, na czym polegał fenomen takiego Luciano Pavarottiego, który próbuje rozsupłać dokument zatytułowany Pavarotti (2019, reż. Ron Howard). Owszem, Wikipedia odnotuje, że był to tenor o zjawiskowym głosie. Ale co z tego? Takie rzeczy i bez Wikipedii doceni szczupłe grono operowych cmokierów. A zatem skąd te tłumy? Przecież nie z miłości do opery.

Same arie na pewno nie wystarczyłyby, aby przyciągnąć uwagę milionowej widowni. Ta zawsze wymaga zadęcia, rozmachu, blichtru i – co tu ukrywać – solidnej porcji kiczu. Taka publiczność ceni sobie właśnie to, że tłoczy się w stutysięcznym spoconym tłumie na stadionie, byłym lotnisku czy w parku miejskim, a z estrady „boski Luciano” wyśpiewuje O sole mio czy Santa Lucia. Ta widownia ma poczucie, że wprawdzie w skrajnej niewygodzie, ale jednak obcuje ze sztuką operową światowej klasy. A przecież w normalnych warunkach takiego słuchacza kijem by do opery nie zapędził. Ale teraz chłonie i otrzymuje jeszcze taki oto ekstrabonus, że w tym samym tłumie, deszczu lub w skwarze, Pavarottiego słucha także księżna Diana. Narasta więc poczucie uczestnictwa w ceremonii, rytuale, misterium.
 
Wysokie loty i twarde lądowania
U nas zresztą dokumentaliści filmowi nakierowani na artystów też mają pełne ręce roboty. Ot, osiemdziesiątka stuknęła Jerzemu Maksymiukowi, charyzmatycznemu dyrygentowi. Dziś już rzadko kto tak intensywnie jak on gimnastykuje się za pulpitem! I to jest świetna sposobność, aby muzykowi poświęcić dokument. Koncert na dwoje (2018, reż. Tomasz Drozdowicz) kreśli portret Maksymiuka według często ćwiczonego schematu: niedościgły mistrz nad partyturą, z pałeczką dyrygencką w dłoni, a jednocześnie rozbrajająco nieporadny w kuchni i w domowym obejściu. Kamera podpatruje artystę w najważniejszych salonach koncertowych świata – film kręcono całe cztery lata – a jednocześnie patrzy mu na ręce przy zmywaniu naczyń i krajaniu warzyw. Wszystko po to, żeby jego genialną osobowość twórczą zmieścić jednak w jakichś ludzkich ramach. Właśnie to połączenie wzlotu na skrzydłach geniuszu i twardego lądowania wymuszonego prozą życia dokumentaliści zderzają w swoich filmach raz po raz.
Marta Prus zwróciła uwagę na Margaritę Mamun, rosyjską gimnastyczkę, której marzeniem jest udział w igrzyskach olimpijskich w Rio de Janeiro. Dziewczyna temu celowi podporządkowuje wszystko. Ostatecznie nietuzinkowy talent baletowy wymaga mistrzowskiego oszlifowania. Więc – katorżnicza asceza, samodyscyplina, uparte samodoskonalenie, konsekwentne odmawianie sobie rutynowych przyjemności, jakie przysługują nastolatce. Aż do zapamiętania się w sporcie, do swoistej katatonii. Podziwiamy ten górny lot, kiedy gimnastyczka w wieku 21 lat osiąga wszystko, co było w jej dyscyplinie (nomen omen) do zdobycia. Ale też natychmiast pytamy o cenę. Proszę bardzo – mówi pani reżyser i wylicza: stała rozłąka z rodziną, zaburzone relacje z otoczeniem, a po prawdzie całkowity ich brak. Dalej: trudności w nawiązywaniu najprostszych relacji międzyludzkich, toksyczne uzależnienie od trenerki: sadystycznej i pozbawionej elementarnej empatii. Lista jest nieznośnie długa, od połowy filmu widz czeka już tylko, żeby się wreszcie skończyła. Kiedy na ekranie biegną końcowe napisy, zastanawiamy się: naprawdę było warto?
Kolejny fenomen, kolejny dokument. Oto projektant karoserii i wnętrz autobusowych z maleńkiego Sanoka, rzuconego gdzieś pod bieszczadzkie połoniny. To prowincja, zwykłość i pospolitość w stanie czystym. Polska dalszych liter alfabetu. A przecież Zdzisław Beksiński właśnie tam, nad zakładową deską kreślarską urośnie do jednego z najbardziej rozpoznawalnych na świecie malarzy polskich. O podobnym rozgłosie Matejko czy Wyspiański mogli tylko pomarzyć. Jak doszło do wykiełkowania tak zjawiskowego talentu w tak zgrzebnych dekoracjach? O tym Marcin Borchardt nakręcił półtoragodzinny film Beksińscy. Album wideofoniczny (2018). Ojciec, Zdzisław, malarz demonów tak intensywnych, że jego obrazy bali się umieszczać na okładkach swych płyt nawet muzycy spod znaku skrajnie ostrego metalu. Syn, Tomasz, któremu zatarła się granica między realiami warszawskiego blokowiska i fantazmatami wywiedzionymi z tandetnych amerykańskich komiksów. Pewnego dnia próbował fruwać jak Batman i oczywiście roztrzaskał się o warszawski beton. Wreszcie Zofia Beksińska, żona i matka, dobry duch tej powikłanej rodziny. Przez całe życie tonizująca konflikty, mediująca między skłóconymi geniuszami. Wreszcie zwijająca się z bólu na kuchennej podłodze, gdy wdała się okrutna i podstępna choroba. I znowu – po Beksińskim ojcu zostały obrazy. Można je obejrzeć choćby w obszernej galerii w sanockim zamku, o ile oglądający nie wyjdzie przestraszony, obejrzawszy zaledwie dziesiątą część ekspozycji. Ale przecież prócz obrazów została także tajemnica: jak mogło dojść do ich powstania, choć przecież teoretycznie nie powinno było? Odpowiedź ostrożnie i z wyczuciem sufluje właśnie dokument filmowy.
 
Gotowy scenariusz
Nie tylko dokument – dodajmy od razu. Po przełomowe momenty dwudziestowiecznej kultury chętnie sięgają również artyści pracujący w filmowej fabule. Arcydzieła jak Amadeusz (1984, reż. Miloš Forman), opowiadający historię powstania Requiem Mozarta, zdarzają się rzadko. To jednak twórców nie zniechęca. Napędza ich podwójna motywacja. Z jednej strony wyczuwają, że widz chętnie obejrzy inscenizację wypadków z życia artysty, o których tyle się już naczytał. A z drugiej już na wstępie mają do dyspozycji niezły gotowiec fabularny, bo ten czy inny przełom w życiu i twórczości głośnego artysty to tak sensacyjne spiętrzenie niezwykłych przypadków, że aż się prosi przed kamerę. Tylko w ciągu ostatnich miesięcy naliczyłem co najmniej tuzin tego typu inscenizacji filmowych. Tu przypominam tylko tę najnowszą dostępną u nas – jak wiele innych – w obiegu wideo.
Zbuntowany w zbożu (2017, reż. Danny Strong) streszcza karierę Jerome’a D. Salingera, „autora jednej książki”, ale za to jakiej! Buszujący w zbożu od momentu wydania w 1951 r. do dziś jest wsparciem dla wszystkich odrzuconych i nierozumianych świata. Co roku na całym globie sprzedaje się minimum 250 tys. egzemplarzy tego dziełka. A przecież nic nie zapowiadało podobnego bestsellera. „Moje życie było fascynująco nudne” – wyznaje Jerome. Na początku drogi pisarskiej marzy o tym, by publikowali go w takich nakładach jak choćby Raymonda Chandlera. Choć przed samym sobą przyznaje, że właściwie nie ma publiczności do przekazania niczego ważnego albo choćby zajmującego. I kiedy, zdjęty poczuciem beznadziei, spaceruje po nowojorskim Central Parku, nawiedza go myśl, że beznadzieja, poczucie własnej zbędności, utrata perspektyw życiowych też mogą stać się tematem. Że tacy ludzie jak on też powinni mieć w literaturze prawo głosu. Siada i zaczyna z zapamiętaniem stukać w klawisze przenośnej maszyny do pisania. Efekt początkowo mrozi wydawców: jaki czytelnik będzie się identyfikował z nastolatkiem, którego wyrzucili z prowincjonalnego college’u i który teraz pęta się bez celu po Nowym Jorku? A jednak, kiedy zaryzykowano już wydanie książki, znalazło się takich czytelników zaskakująco wielu. Niektórych można sobie obejrzeć na filmie...

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki