Logo Przewdonik Katolicki

​Wycieczka z getta

Wiesław Kot
Fot. materiały prasowe

Dwaj Amerykanie – każdy wywodzący się z innego getta etnicznego – uczą się wzajemnego zrozumienia i szacunku. Tę opowieść kino zza Atlantyku wałkowało na setkach przykładów. Tyle że film Green Book całkiem interesująco ją komplikuje.

Wszystko biegnie na opak już od pierwszych scen. W kalendarzu mamy rok 1962. W południowych Stanach segregacja rasowa trwa w najlepsze. Pastor Martin Luther King dopiero rozkręca bojkot tych stacji benzynowych, które nie pozwalają czarnoskórym korzystać z toalet. Nie mają oni też prawa wchodzić do sklepu głównym wejściem, a w autobusach czarne kobiety zobowiązane są ustąpić miejsca białym pasażerom. Gwiaździsty Marsz na Waszyngton ruszy dopiero za rok. Z tym że ów ciasny, obskurancki rasizm może się plenić na zapadłym Południu, gdzie niewiele się zmieniło od czasów Chaty wuja Toma, ale nie w oświeconym i liberalnym Nowym Jorku, zwłaszcza w sferach artystycznych.

„Arystokrata” i jego „mięśniak”
Tutaj czarnoskóry geniusz pianistyki Don Shirley (Mahershala Ali), w dodatku potrójny doktor władający językami (w tym rosyjskim), może zatrudnić białego szofera, posługacza i ochroniarza w jednym. Z kandydatem do posady (Viggo Mortensen) rozmawia z wysokości tronu, spowity w królewskie szaty, otoczony wianuszkiem hołdowników. To naturalny dystans między „arystokratą ducha” a „mięśniakiem” z Bronksu. Ten ledwo piśmienny „makaroniarz” nigdy nie wzniósł się ponad posadę wykidajły w szemranych klubach.
Zresztą Tony akurat pilnie potrzebuje na czynsz, bo wygrana w konkursie, kto spałaszuje najwięcej hamburgerów na czas, nie wystarczy na długo.
Więc wyruszają w trasę koncertową po rasistowskim Południu: na tylnym siedzeniu czarnoskóry wyrafinowany artysta, a za kierownicą limuzyny biały „facet od wszystkiego”. Za oknami przesuwają się krajobrazy Kentucky, Karoliny Północnej, Tennessee, Missisipi. Muzyk jest chłodny, kostyczny, inteligentny, świadom własnej pozycji i wartości – może nawet za bardzo. A Tony to nieokrzesaniec, prostak, choć pełen najlepszych chęci. Za całą wiedzę o szerszym świecie ma to, co wyniósł z wojska – wtedy po raz pierwszy i jedyny ruszył się poza etniczne getto – co usłyszał od sąsiadów, w knajpie i w telewizji. Za 125 dolarów tygodniowo (plus wikt i opierunek) zdzierży nawet tego dziwaka od klawiatury. Choć ten na koncertach dla lokalnych „waspów” (White Anglo-Saxon Protestant) niemożliwie przynudza, jakby nigdy nie słyszał rock and rolli Chubby’ego Checkera. Czyli tego, jak normalni czarni grają muzykę „dla ludzi”.

Wirtuoz bez żadnych praw
I tu następuje druga przewrotka w opowiadanej historii. Bo „arystokrata ducha” i „mięśniak” nie poprzestają na trzymaniu się własnej pozycji. Pierwszy wychodzi z roli pianista. Ten wyedukowany „czarnuch” zaczyna kształcić szofera w zakresie dobrych manier i próbuje wprowadzać – jego, białego! – w wielki świat. Oducza śmiecenia, palenia, pochłaniania tłustego żarcia z przydrożnych budek, bluzgania, drobnych kradzieży. Wszystko po to, by ograniczony ochroniarz zyskał poziom i klasę. Idzie jak po grudzie, bo każdy z panów jest czuły na punkcie własnej samooceny, pozycji, prestiżu i miejsca w hierarchii.
Tyle tylko, że ta hierarchia działa w okolicach nowojorskiej Carnegie Hall. Po przekroczeniu granic stanu Kentucky kończy się jak nożem uciął. Ot, wirtuoz ze swym szoferem zatrzymują limuzynę na poboczu. Czarny pan i jego biały posługacz. Gapią się na nich – jak na zjawisko z obcej planety – czarnoskórzy robotnicy, którzy w upale zasuwają na polu zupełnie tak samo jak w czasach Przeminęło z wiatrem. Konsekwentnie: czarnoskóry geniusz traktowany jest przez lokalną białą arystokrację jak czarna służba – tyle że do zadań specjalnych. Wirtuoz – którego na koncerty zapraszają nawet do Białego Domu – ma wstęp na estradę, z której da koncert, ale już nie dwa metry dalej do stolika. Musi ścierpieć, że na Południu „jest nie do pomyślenia”, by „czarnuch” stołował się w jednej sali z białymi. Także by geniusz, ale jednak czarnoskóry, skorzystał z toalety dla białych. Zagrał Chopina, a teraz niech biega do wychodka pod lasem!

Kto tu jest „murzynem”?
Więc co? Murzyński „arystokrata” zostanie upokorzony, a jego biały posługacz odczuje cichą satysfakcję? Otóż nie! W fabule nastąpi kolejna przewrotka. Okaże się, że na Południu nawet biała skóra nie chroni od upokorzeń. Przygodny policjant uświadamia Tony’emu, że biali też dzielą się na klasy. A najniżej wśród nich stoją ci „makaroniarze”, którzy pozwalają się za pieniądze wynajmować „czarnuchom” do najniższych posług. Jak prostytutki. Czym hańbią białą rasę. Analogicznie rzecz się ma z wirtuozem. Czarni bracia mają go w pogardzie, bo łasi się do „białasów” jak salonowy pudel, nie bacząc na to, jak ci biali traktują jego pobratymców. Czyli popiera i utrwala tę nieludzką segregację. Hańba!
Ale tu znowu coś się nie zgadza. Bo wystarczy jeden telefon, by czarny muzyk, zamknięty przez lokalny patrol za kratkami z jak najgorszymi rokowaniami, błyskawicznie znalazł się z powrotem na wolności. Ostatecznie doktor Shirley ma w notesie prywatny numer do samego Roberta Kennedy’ego, prokuratora generalnego Stanów Zjednoczonych. A jedno jego słowo stawia na baczność gubernatora stanu i całą lokalną policję.
W tej sytuacji z pełnym zrozumieniem słuchamy samokrytycznych biadań Tony’ego, że to on jest w tym duecie „murzynem”. Bo nie dość, że głupi, bez obycia, że na poniżającej posadzie, to jeszcze ze swego getta nie wyjdzie do końca życia. Podczas gdy wożony przez niego czarnoskóry chlebodawca nie tylko nigdy się w żadnym getcie nie cisnął, ale w dodatku jest i pozostanie „obywatelem świata”. Tego świata, który on i jego dzieci będą mogły najwyżej pooglądać w telewizji.

Poziom rasowy, poziom ludzki
Ale i ta konkluzja nie jest jeszcze punktem dojścia filmu Green Book. Bo zażyłość obu panów z każdą sekwencją schodzi na poziom „ludzki”, elementarny, gdzie liczą się tylko najprostsze odruchy serca. A one okazują się paląco potrzebne im obu. Bo co z tego, że Tony ma kochającą żonę i dwójkę wspaniałych synów? „Familia” rodem z Palermo nagabuje go, by wszedł do „rodziny”. Już on dobrze wie, co to oznacza. Na początku łatwe pieniądze za dilerkę, a potem oglądanie żony i synów tylko w czasie więziennych widzeń. Symetrycznie – co z tego, że doktor Shirley ma pieniądze, sławę i pełne widownie, skoro nie ma się z kim tymi sukcesami podzielić. Żona go zostawiła, bo muzyka zawsze była ważniejsza od niej. Brat nie chce o nim nawet słyszeć – zapewne z tych samych powodów. Puste wieczory pomaga „arystokracie ducha” przetrwać jedyna wierna towarzyszka – whisky. A tej zawsze za dużo. I nigdy dosyć.
Kiedy już obu panami ta wyprawa na Południe porządnie potrząsnęła, sprowadziła ich na najniższe piętro, do ludzkiego minimum, dopiero wówczas zdają się na siebie nawzajem. Cóż, nie mają wyjścia: żaden nie uratuje się ze swego piekiełka o własnych siłach. A kolor pomocnej dłoni jest już naprawdę bez znaczenia…

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki