Najczęściej rozumieliśmy go tak, jak go pan Vorlíček wykładał w filmach i serialach komediowych, które pokazywała nasza telewizja. A były ich dziesiątki: od Dziewczyny na miotle przez Jak utopić doktora Mraczka po Latającego Czestmira. Vorlíček, który kręcił aż 53 lata, zdefiniował nasze rozumienie tej jedynej w swoim rodzaju czeskiej „pohody”. Czyli niezłomnej wiary, że sprawy mimo wszystko posuwają się w dobrym kierunku.
Te nieszczęsne „švejkoviny”
Owa beztroska wywodziła się w prostej linii od pisarza Jaroslava Haška (+1923), który w postawie życiowej „dobrego wojaka Szwejka” utrwalił kanon czeskiego poczucia humoru. Od premiery powieści w roku 1921 „szwejkowanie” miało oznaczać narodowy styl radzenia sobie z nawet najbardziej dojmującymi przeciwnościami losu. Należało je po prostu – dokładnie tak jak Szwejk – przeczekać. I, choćby się waliło i paliło, wierzyć w szczęśliwy obrót spraw. Ostatecznie pamiętamy słynną rozmowę Józefa Szwejka z biedną panią Palivcovą: „– Otom i ja – rzekł Szwejk wesoło. – Proszę o szklankę piwa. A gdzież pan Palivec? Czy też już w domu? Zamiast odpowiedzi pani Palivcova zaczęła płakać, wzdychać; każdym słowem wyrażała swoją rozpacz, akcentując osobliwie: – Dostał… dziesięć… lat… przed… tygodniem. – No, to już sobie tydzień odsiedział – rzekł Szwejk”. Nie przeszkadzało mu, że został przez komisję wojskową urzędowo uznany za idiotę. „Superkomisja” lekarska zaskoczyła go bowiem pytaniem: „Czy potrafiłby pan obliczyć przekrój kuli ziemskiej?”. Szwejk z całą prostotą odpowiedział pytaniem na pytanie: „Ja bym panom też mógł zadać zagadkę. Jest dom o trzech piętrach, każde piętro ma osiem okien. Na dachu są dwa dymniki i dwa kominy. Na każdym piętrze mieszkają dwaj lokatorzy. A teraz powiedzcie, panowie, którego roku umarła babka stróża?”. Czytelnik chwytał to porozumiewawcze mrugnięcie bezbłędnie: Szwejk może sobie być idiotą, bo jego ciasnota umysłowa nie szkodzi nikomu. Natomiast ci idioci, którzy na frontach I wojny postawili naprzeciw siebie miliony takich Szwejków z karabinami gotowymi do strzału, są naprawdę groźni. Tymczasem w czasie pokoju ów Szwejk z gębą wiecznie zadowolonego z siebie bęcwała zaczął jednak Czechów mocno uwierać. Kiedy decydowało się ich wstąpienie do NATO, tamtejsze gazetowe tytuły krzyczały: „Musimy udowodnić światu, że już nie jesteśmy Szwejkami!”.
Gorzki śmiech
Zresztą ze „szwejkowaniem” czeska kultura usiłowała się uporać już w latach 60. ubiegłego wieku, ledwo tylko zelżał nieco stalinowski terror. Manewr polegał na tym, by tamto przaśne, Szwejkowe poczucie humoru zastąpić bardziej wyrafinowanym, gorzkim, myślącym. W kinie znakomicie powiodło się to Czechosłowackiej Nowej Fali z najwybitniejszym twórcą tej formacji Milošem Formanem.
On sam wziął się z anegdoty – tak czeskiej i tak czarnej jednocześnie jak to tylko możliwe. Oto podczas wojny Gestapo aresztowało w niewielkim miasteczku Čáslav młodego konspiratora. Przesłuchania były brutalne – domagano się, by zdradził swego łącznika. I prostoduszny chłopak wykombinował, że jak im podsunie kogoś zupełnie przypadkowego, niezwiązanego z ruchem oporu, to Gestapo go przesłucha, nie dowie się niczego i biedaka wypuści. Padło na niejakiego pana Formana. Hitlerowcy wzięli go w obroty, nie dowiedzieli się niczego, ale go bynajmniej nie wypuścili. Zwłaszcza że okazało się, iż wcale nie jest tak znowu „czysty rasowo”. Na wszelki wypadek jego zesłano do Buchenwaldu, a żonę do Auschwitz. Oboje zginęli i osierocili synka imieniem Miloš. Przygarnął go wujek, który prowadził niewielki sklepik w miasteczku Nachod. Mały Miloš – uważany przez wuja za wyjątkowego nicponia – przesiadywał tam całymi dniami między beczkami z kapustą i zamiast pomagać w handlu, obserwował klientów. Nie trwało to długo. Po nastaniu komunizmu wujka jako „burżuja, który opił się robotniczej krwi” zesłano na roboty do kopalni, a Miloš Forman zaczął studiować scenopisarstwo na uczelni filmowej w Pradze. Socrealistycznym władzom kinematografii przedstawił na przykład scenariusz filmu o „bohaterskim sabotażu”, w którym czescy robotnicy niosą do hali montażowej Luftwaffe kadłub bombowca, ale nic z tego, ponieważ nie mieści się on pod łukiem tryumfalnym, jaki wcześniej wznieśli na cześć Führera. Oczywiście filmu nie skierowano do produkcji, bo władza miała inną wizję czeskiego ruchu oporu i inne poczucie humoru.
Pali się, proszę państwa!
Kiedy z czasem – po licznych awanturach z cenzurą – udawało się Formanowi umieścić na ekranach film, który on sam i jego formacja uważali za niezłą komedię, ani widzom, ani władzy nie było do śmiechu. Weźmy film Pali się, moja panno (1967). W nim staruszek, któremu – tuż przed dorocznym Balem Strażaka – spłonął dom, staje się bohaterem tej podniosłej uroczystości. Zachwyceni współmieszkańcy z małego miasteczka, w którym nareszcie zaszło coś ekscytującego, stawiają go wśród rzęsistych braw na podium. I nie baczą na to, że biedak występuje w kalesonach: cały przyodziewek przepadł w pożarze… A z katastrofy najbardziej cieszy się cwany kelner, który wykorzystuje zbiegowisko, by wśród gapiów opchnąć jak najwięcej lemoniady. Kiedy film obejrzał prezydent Antonín Novotný – czeski odpowiednik towarzysza Gomułki – z wściekłości „chodził po ścianach”. Jego polski odpowiednik – towarzysz „Wiesław” – miał zwyczaj rzucać w ekran kapciem, butem lub szklanką po kawie, jeżeli uznał, że film szkaluje Polskę Ludową. W Czechach zresztą przeciw owemu „szkalującemu portretowi” wystąpili sami strażacy, którzy zagrozili, że jeżeli „ten paszkwil” trafi do kin, oni w rewanżu nie będą gasić pożarów.
Forman dostawał liczne anonimy w stylu „wykończymy ciebie i innych Żydków, gdy tylko znowu weźmiemy sprawy w swoje ręce”. Rozumiał jednak, że nie ma na to wpływu jak na zmiany w pogodzie i kręcił kolejne obrazki. Na przykład Konkurs (1963). W trakcie czeskiego „boomu rockandrollowego” (w Czechosłowacji grało wówczas przeszło 200 zespołów mocnego uderzenia) sfingował konkurs dla piosenkarek amatorek. I przyłapał małego czeskiego człowieczka, z jego prostoduszną tępotą, tchórzostwem i piwoszostwem – tym razem w roli jurora rzekomego „przeglądu”. Z jednej strony głupiutkie lolitki z prowincji, a z drugiej lustrujący je jak konie na targu lubieżni „tatuśkowie”. Koledzy Formana także próbowali formuły „gorzki śmiech przez łzy”. Věra Chytilová w filmie Worek pcheł (1962) pokazała działalność samozwańczego kontrolera moralności, który przesiadywał w kawiarniach, pilnując, by młodzież nie tańczyła „imperialistycznego rock and rolla”. Bo tu partnerzy nie dotykali się wcale, albo – co gorsza – tańczyli solo. Namawiał za to młodzież na tradycyjne tango, w którym tancerze przemierzali parkiet przytuleni tak ciasno, że bardziej się nie dało. Historia mocno osadzona w czeskiej rzeczywistości. Bo wtedy właśnie milicja zrobiła nalot na praski klub, w którym „chuligani oddawali się zwyrodniałemu rock and rollowi”, co kosztowało ich po kilka miesięcy więzienia. A „kontrolerzy moralności” bynajmniej nie zamierzali się ograniczać. Nawet filarom piosenki czechosłowackiej – Evie Pilarovej, Valdemarovi Matušce i Karelovi Gottowi okresowo zabroniono występów pod spreparowanymi, ale przecież jakże prawdopodobnymi zarzutami. Otóż Matuška, a nawet – o zgrozo! – Pilarová mieli siusiać z balkonu luksusowego hotelu w Karlowych Warach na przechodzącą ulicą delegację robotniczą. A Karel Gott miał ich podbechtywać, śpiewając swój przebój Gdzie szumi rzeki nurt… Tego by nie wymyślił ani Miloš Forman, ani nawet Jaroslav Hašek.
Tymczasem po klęsce Praskiej Wiosny w 1968 r. (do czego niestety haniebnie przyczyniły się także nasze czołgi) Miloš Forman przeniósł się do Hollywood, by w Locie nad kukułczym gniazdem (1975, pięć Oscarów) dać najbardziej płomienny manifest przywiązania do wolności, jaki zna historia kina.
Nic nie widziałeś – wszystko widziałeś
A w kraju został i tworzył (także dla filmu) pisarz, który uznawany jest za kolejną ikonę czeskiego poczucia humoru – Bohumil Hrabal (+1997). Ten niestrudzony gawędziarz wydobywał z żywiołu czeskiego dnia powszedniego tysiące jedynych w swoim rodzaju epizodów. Najpierw relacjonował je przygodnym słuchaczom przy piwie w praskiej gospodzie „U Zlatého Tygra”. To dzielnica Libeň, która dziś pokryta jest muralami z podobizną pisarza. W ten sposób wpisywał się w tradycję czeskich „pábiteli”, bywalców knajp wygadujących godzinami niestworzone bujdy. Sam miałem niezwykłą przyjemność zeszłego lata dosiąść się i posłuchać takich opowieści (na ile znajomość czeskiego pozwalała) w piwiarni w słynnym browarze w Nymburku, gdzie ojciec pisarza był administratorem. Dziś miasto chlubi się panem Bohumilem, zaprasza do jego muzeum i do zrobienia sobie zdjęcia z autorem, którego pomnik przycupnął skromnie na ławeczce na rynku. Hrabal był przez rodaków dość zgodnie uwielbiany za humor, który nikogo nie ranił, pozostał cienki, sentymentalny, pełen ciepłej, wybaczającej ironii. Jak w powieści Pociągi pod specjalnym nadzorem (film w reż. Jiřego Menzla, Oscar ‘68), gdzie pomocnik zawiadowcy na stacyjce kolejowej gdzieś na głuchej słowackiej prowincji w czasie niemieckiej okupacji stempluje – w ramach gry miłosnej – pośladki telegrafistki urzędowymi pieczątkami z „hackenkreuzem”. Co przed doraźnym sądem zostaje uznane za „obrazę i zhańbienie urzędowego języka niemieckiego”. Cóż, Hrabal miał oko do takich nieziemskich sytuacji…
Poza tym w filmie według jego powieści Obsługiwałem angielskiego króla (2006, reż. J. Menzel) zawarty został sekret – jak zamknąć oczy na całe zło świata, a jednocześnie podziwiać go w pełnej krasie. Otóż Hrabal wpaja tam hotelowemu pikolakowi, ale także własnym rodakom, a przede wszystkim samemu sobie złotą czeską zasadę: „Po pierwsze – nic nie widziałeś i nie słyszałeś; po drugie – wszystko widziałeś i wszystko słyszałeś”.
Najczęściej rozumieliśmy go tak, jak go pan Vorlíček wykładał w filmach i serialach komediowych, które pokazywała nasza telewizja. A były ich dziesiątki: od Dziewczyny na miotle przez Jak utopić doktora Mraczka po Latającego Czestmira. Vorlíček, który kręcił aż 53 lata, zdefiniował nasze rozumienie tej jedynej w swoim rodzaju czeskiej „pohody”. Czyli niezłomnej wiary, że sprawy mimo wszystko posuwają się w dobrym kierunku.
Te nieszczęsne „švejkoviny”
Owa beztroska wywodziła się w prostej linii od pisarza Jaroslava Haška (+1923), który w postawie życiowej „dobrego wojaka Szwejka” utrwalił kanon czeskiego poczucia humoru. Od premiery powieści w roku 1921 „szwejkowanie” miało oznaczać narodowy styl radzenia sobie z nawet najbardziej dojmującymi przeciwnościami losu. Należało je po prostu – dokładnie tak jak Szwejk – przeczekać. I, choćby się waliło i paliło, wierzyć w szczęśliwy obrót spraw. Ostatecznie pamiętamy słynną rozmowę Józefa Szwejka z biedną panią Palivcovą: „– Otom i ja – rzekł Szwejk wesoło. – Proszę o szklankę piwa. A gdzież pan Palivec? Czy też już w domu? Zamiast odpowiedzi pani Palivcova zaczęła płakać, wzdychać; każdym słowem wyrażała swoją rozpacz, akcentując osobliwie: – Dostał… dziesięć… lat… przed… tygodniem. – No, to już sobie tydzień odsiedział – rzekł Szwejk”. Nie przeszkadzało mu, że został przez komisję wojskową urzędowo uznany za idiotę. „Superkomisja” lekarska zaskoczyła go bowiem pytaniem: „Czy potrafiłby pan obliczyć przekrój kuli ziemskiej?”. Szwejk z całą prostotą odpowiedział pytaniem na pytanie: „Ja bym panom też mógł zadać zagadkę. Jest dom o trzech piętrach, każde piętro ma osiem okien. Na dachu są dwa dymniki i dwa kominy. Na każdym piętrze mieszkają dwaj lokatorzy. A teraz powiedzcie, panowie, którego roku umarła babka stróża?”. Czytelnik chwytał to porozumiewawcze mrugnięcie bezbłędnie: Szwejk może sobie być idiotą, bo jego ciasnota umysłowa nie szkodzi nikomu. Natomiast ci idioci, którzy na frontach I wojny postawili naprzeciw siebie miliony takich Szwejków z karabinami gotowymi do strzału, są naprawdę groźni. Tymczasem w czasie pokoju ów Szwejk z gębą wiecznie zadowolonego z siebie bęcwała zaczął jednak Czechów mocno uwierać. Kiedy decydowało się ich wstąpienie do NATO, tamtejsze gazetowe tytuły krzyczały: „Musimy udowodnić światu, że już nie jesteśmy Szwejkami!”.
Gorzki śmiech
Zresztą ze „szwejkowaniem” czeska kultura usiłowała się uporać już w latach 60. ubiegłego wieku, ledwo tylko zelżał nieco stalinowski terror. Manewr polegał na tym, by tamto przaśne, Szwejkowe poczucie humoru zastąpić bardziej wyrafinowanym, gorzkim, myślącym. W kinie znakomicie powiodło się to Czechosłowackiej Nowej Fali z najwybitniejszym twórcą tej formacji Milošem Formanem.
On sam wziął się z anegdoty – tak czeskiej i tak czarnej jednocześnie jak to tylko możliwe. Oto podczas wojny Gestapo aresztowało w niewielkim miasteczku Čáslav młodego konspiratora. Przesłuchania były brutalne – domagano się, by zdradził swego łącznika. I prostoduszny chłopak wykombinował, że jak im podsunie kogoś zupełnie przypadkowego, niezwiązanego z ruchem oporu, to Gestapo go przesłucha, nie dowie się niczego i biedaka wypuści. Padło na niejakiego pana Formana. Hitlerowcy wzięli go w obroty, nie dowiedzieli się niczego, ale go bynajmniej nie wypuścili. Zwłaszcza że okazało się, iż wcale nie jest tak znowu „czysty rasowo”. Na wszelki wypadek jego zesłano do Buchenwaldu, a żonę do Auschwitz. Oboje zginęli i osierocili synka imieniem Miloš. Przygarnął go wujek, który prowadził niewielki sklepik w miasteczku Nachod. Mały Miloš – uważany przez wuja za wyjątkowego nicponia – przesiadywał tam całymi dniami między beczkami z kapustą i zamiast pomagać w handlu, obserwował klientów. Nie trwało to długo. Po nastaniu komunizmu wujka jako „burżuja, który opił się robotniczej krwi” zesłano na roboty do kopalni, a Miloš Forman zaczął studiować scenopisarstwo na uczelni filmowej w Pradze. Socrealistycznym władzom kinematografii przedstawił na przykład scenariusz filmu o „bohaterskim sabotażu”, w którym czescy robotnicy niosą do hali montażowej Luftwaffe kadłub bombowca, ale nic z tego, ponieważ nie mieści się on pod łukiem tryumfalnym, jaki wcześniej wznieśli na cześć Führera. Oczywiście filmu nie skierowano do produkcji, bo władza miała inną wizję czeskiego ruchu oporu i inne poczucie humoru.
Pali się, proszę państwa!
Kiedy z czasem – po licznych awanturach z cenzurą – udawało się Formanowi umieścić na ekranach film, który on sam i jego formacja uważali za niezłą komedię, ani widzom, ani władzy nie było do śmiechu. Weźmy film Pali się, moja panno (1967). W nim staruszek, któremu – tuż przed dorocznym Balem Strażaka – spłonął dom, staje się bohaterem tej podniosłej uroczystości. Zachwyceni współmieszkańcy z małego miasteczka, w którym nareszcie zaszło coś ekscytującego, stawiają go wśród rzęsistych braw na podium. I nie baczą na to, że biedak występuje w kalesonach: cały przyodziewek przepadł w pożarze… A z katastrofy najbardziej cieszy się cwany kelner, który wykorzystuje zbiegowisko, by wśród gapiów opchnąć jak najwięcej lemoniady. Kiedy film obejrzał prezydent Antonín Novotný – czeski odpowiednik towarzysza Gomułki – z wściekłości „chodził po ścianach”. Jego polski odpowiednik – towarzysz „Wiesław” – miał zwyczaj rzucać w ekran kapciem, butem lub szklanką po kawie, jeżeli uznał, że film szkaluje Polskę Ludową. W Czechach zresztą przeciw owemu „szkalującemu portretowi” wystąpili sami strażacy, którzy zagrozili, że jeżeli „ten paszkwil” trafi do kin, oni w rewanżu nie będą gasić pożarów.
Forman dostawał liczne anonimy w stylu „wykończymy ciebie i innych Żydków, gdy tylko znowu weźmiemy sprawy w swoje ręce”. Rozumiał jednak, że nie ma na to wpływu jak na zmiany w pogodzie i kręcił kolejne obrazki. Na przykład Konkurs (1963). W trakcie czeskiego „boomu rockandrollowego” (w Czechosłowacji grało wówczas przeszło 200 zespołów mocnego uderzenia) sfingował konkurs dla piosenkarek amatorek. I przyłapał małego czeskiego człowieczka, z jego prostoduszną tępotą, tchórzostwem i piwoszostwem – tym razem w roli jurora rzekomego „przeglądu”. Z jednej strony głupiutkie lolitki z prowincji, a z drugiej lustrujący je jak konie na targu lubieżni „tatuśkowie”. Koledzy Formana także próbowali formuły „gorzki śmiech przez łzy”. Věra Chytilová w filmie Worek pcheł (1962) pokazała działalność samozwańczego kontrolera moralności, który przesiadywał w kawiarniach, pilnując, by młodzież nie tańczyła „imperialistycznego rock and rolla”. Bo tu partnerzy nie dotykali się wcale, albo – co gorsza – tańczyli solo. Namawiał za to młodzież na tradycyjne tango, w którym tancerze przemierzali parkiet przytuleni tak ciasno, że bardziej się nie dało. Historia mocno osadzona w czeskiej rzeczywistości. Bo wtedy właśnie milicja zrobiła nalot na praski klub, w którym „chuligani oddawali się zwyrodniałemu rock and rollowi”, co kosztowało ich po kilka miesięcy więzienia. A „kontrolerzy moralności” bynajmniej nie zamierzali się ograniczać. Nawet filarom piosenki czechosłowackiej – Evie Pilarovej, Valdemarovi Matušce i Karelovi Gottowi okresowo zabroniono występów pod spreparowanymi, ale przecież jakże prawdopodobnymi zarzutami. Otóż Matuška, a nawet – o zgrozo! – Pilarová mieli siusiać z balkonu luksusowego hotelu w Karlowych Warach na przechodzącą ulicą delegację robotniczą. A Karel Gott miał ich podbechtywać, śpiewając swój przebój Gdzie szumi rzeki nurt… Tego by nie wymyślił ani Miloš Forman, ani nawet Jaroslav Hašek.
Tymczasem po klęsce Praskiej Wiosny w 1968 r. (do czego niestety haniebnie przyczyniły się także nasze czołgi) Miloš Forman przeniósł się do Hollywood, by w Locie nad kukułczym gniazdem (1975, pięć Oscarów) dać najbardziej płomienny manifest przywiązania do wolności, jaki zna historia kina.
Nic nie widziałeś – wszystko widziałeś
A w kraju został i tworzył (także dla filmu) pisarz, który uznawany jest za kolejną ikonę czeskiego poczucia humoru – Bohumil Hrabal (+1997). Ten niestrudzony gawędziarz wydobywał z żywiołu czeskiego dnia powszedniego tysiące jedynych w swoim rodzaju epizodów. Najpierw relacjonował je przygodnym słuchaczom przy piwie w praskiej gospodzie „U Zlatého Tygra”. To dzielnica Libeň, która dziś pokryta jest muralami z podobizną pisarza. W ten sposób wpisywał się w tradycję czeskich „pábiteli”, bywalców knajp wygadujących godzinami niestworzone bujdy. Sam miałem niezwykłą przyjemność zeszłego lata dosiąść się i posłuchać takich opowieści (na ile znajomość czeskiego pozwalała) w piwiarni w słynnym browarze w Nymburku, gdzie ojciec pisarza był administratorem. Dziś miasto chlubi się panem Bohumilem, zaprasza do jego muzeum i do zrobienia sobie zdjęcia z autorem, którego pomnik przycupnął skromnie na ławeczce na rynku. Hrabal był przez rodaków dość zgodnie uwielbiany za humor, który nikogo nie ranił, pozostał cienki, sentymentalny, pełen ciepłej, wybaczającej ironii. Jak w powieści Pociągi pod specjalnym nadzorem (film w reż. Jiřego Menzla, Oscar ‘68), gdzie pomocnik zawiadowcy na stacyjce kolejowej gdzieś na głuchej słowackiej prowincji w czasie niemieckiej okupacji stempluje – w ramach gry miłosnej – pośladki telegrafistki urzędowymi pieczątkami z „hackenkreuzem”. Co przed doraźnym sądem zostaje uznane za „obrazę i zhańbienie urzędowego języka niemieckiego”. Cóż, Hrabal miał oko do takich nieziemskich sytuacji…
Poza tym w filmie według jego powieści Obsługiwałem angielskiego króla (2006, reż. J. Menzel) zawarty został sekret – jak zamknąć oczy na całe zło świata, a jednocześnie podziwiać go w pełnej krasie. Otóż Hrabal wpaja tam hotelowemu pikolakowi, ale także własnym rodakom, a przede wszystkim samemu sobie złotą czeską zasadę: „Po pierwsze – nic nie widziałeś i nie słyszałeś; po drugie – wszystko widziałeś i wszystko słyszałeś”.