Logo Przewdonik Katolicki

Niezniszczalny czeski humor

Wiesław Kot
fot. materiały prasowe Gutek Film

Niedawno dobiegła nas wieść o śmierci reżysera Václava Vorlíčka uznawanego za króla czeskiej komedii. Król wprawdzie odszedł, ale czeskie poczucie humoru ma się dobrze. Bo jest niezniszczalne. Choć nie zawsze zasadza się na tym, co my tu, nad Wisłą, jesteśmy skłonni uznawać za „czeski humor”

Najczęściej rozumieliśmy go tak, jak go pan Vorlíček wykładał w filmach i serialach komediowych, które pokazywała nasza telewizja. A były ich dziesiątki: od Dziewczyny na miotle przez Jak utopić doktora Mraczka po Latającego Czestmira.  Vorlíček, który kręcił aż 53 lata, zdefiniował nasze rozumienie tej jedynej w swoim rodzaju czeskiej „pohody”. Czyli niezłomnej wiary, że sprawy mimo wszystko posuwają się w dobrym kierunku.

Te nieszczęsne „švejkoviny”
Owa beztroska wywodziła się w prostej linii od pisarza Jaroslava Haška (+1923), który w postawie życiowej „dobrego wojaka Szwejka” utrwalił kanon czeskiego poczucia humoru. Od premiery powieści w roku 1921 „szwejkowanie” miało oznaczać narodowy styl radzenia sobie z nawet najbardziej dojmującymi przeciwnościami losu. Należało je po prostu – dokładnie tak jak Szwejk – przeczekać. I, choćby się waliło i paliło, wierzyć w szczęśliwy obrót spraw. Ostatecznie pamiętamy słynną rozmowę Józefa Szwejka z biedną panią Palivcovą: „– Otom i ja – rzekł Szwejk wesoło. – Proszę o szklankę piwa. A gdzież pan Palivec? Czy też już w domu? Zamiast odpowiedzi pani Palivcova zaczęła płakać, wzdychać; każdym słowem wyrażała swoją rozpacz, akcentując osobliwie: – Dostał… dziesięć… lat… przed… tygodniem. – No, to już sobie tydzień odsiedział – rzekł Szwejk”. Nie przeszkadzało mu, że został przez komisję wojskową urzędowo uznany za idiotę. „Superkomisja” lekarska zaskoczyła go bowiem pytaniem: „Czy potrafiłby pan obliczyć przekrój kuli ziemskiej?”. Szwejk z całą prostotą odpowiedział pytaniem na pytanie: „Ja bym panom też mógł zadać zagadkę. Jest dom o trzech piętrach, każde piętro ma osiem okien. Na dachu są dwa dymniki i dwa kominy. Na każdym piętrze mieszkają dwaj lokatorzy. A teraz powiedzcie, panowie, którego roku umarła babka stróża?”. Czytelnik chwytał to porozumiewawcze mrugnięcie bezbłędnie: Szwejk może sobie być idiotą, bo jego ciasnota umysłowa nie szkodzi nikomu. Natomiast ci idioci, którzy na frontach I wojny postawili naprzeciw siebie miliony takich Szwejków z karabinami gotowymi do strzału, są naprawdę groźni. Tymczasem w czasie pokoju ów Szwejk z gębą wiecznie zadowolonego z siebie bęcwała zaczął jednak Czechów mocno uwierać. Kiedy decydowało się ich wstąpienie do NATO, tamtejsze gazetowe tytuły krzyczały: „Musimy udowodnić światu, że już nie jesteśmy Szwejkami!”.

Gorzki śmiech
Zresztą ze „szwejkowaniem” czeska kultura usiłowała się uporać już w latach 60. ubiegłego wieku, ledwo tylko zelżał nieco stalinowski terror. Manewr polegał na tym, by tamto przaśne, Szwejkowe poczucie humoru zastąpić bardziej wyrafinowanym, gorzkim, myślącym. W kinie znakomicie powiodło się to Czechosłowackiej Nowej Fali z najwybitniejszym twórcą tej formacji Milošem Formanem.
On sam wziął się z anegdoty – tak czeskiej i tak czarnej jednocześnie jak to tylko możliwe. Oto podczas wojny Gestapo aresztowało w niewielkim miasteczku Čáslav młodego konspiratora. Przesłuchania były brutalne – domagano się, by zdradził swego łącznika. I prostoduszny chłopak wykombinował, że jak im podsunie kogoś zupełnie przypadkowego, niezwiązanego z ruchem oporu, to Gestapo go przesłucha, nie dowie się niczego i biedaka wypuści. Padło na niejakiego pana Formana. Hitlerowcy wzięli go w obroty, nie dowiedzieli się niczego, ale go bynajmniej nie wypuścili. Zwłaszcza że okazało się, iż wcale nie jest tak znowu „czysty rasowo”. Na wszelki wypadek jego zesłano do Buchenwaldu, a żonę do Auschwitz. Oboje zginęli i osierocili synka imieniem Miloš. Przygarnął go wujek, który prowadził niewielki sklepik w miasteczku Nachod. Mały Miloš – uważany przez wuja za wyjątkowego nicponia – przesiadywał tam całymi dniami między beczkami z kapustą i zamiast pomagać w handlu, obserwował klientów. Nie trwało to długo. Po nastaniu komunizmu wujka jako „burżuja, który opił się robotniczej krwi” zesłano na roboty do kopalni, a Miloš Forman zaczął studiować scenopisarstwo na uczelni filmowej w Pradze. Socrealistycznym władzom kinematografii przedstawił na przykład scenariusz filmu o „bohaterskim sabotażu”, w którym czescy robotnicy niosą do hali montażowej Luftwaffe kadłub bombowca, ale nic z tego, ponieważ nie mieści się on pod łukiem tryumfalnym, jaki wcześniej wznieśli na cześć Führera. Oczywiście filmu nie skierowano do produkcji, bo władza miała inną wizję czeskiego ruchu oporu i inne poczucie humoru.

Pali się, proszę państwa!
Kiedy z czasem – po licznych awanturach z cenzurą – udawało się Formanowi umieścić na ekranach film, który on sam i jego formacja uważali za niezłą komedię, ani widzom, ani władzy nie było do śmiechu. Weźmy film Pali się, moja panno (1967). W nim staruszek, któremu – tuż przed dorocznym Balem Strażaka – spłonął dom, staje się bohaterem tej podniosłej uroczystości. Zachwyceni współmieszkańcy z małego miasteczka, w którym nareszcie zaszło coś ekscytującego, stawiają go wśród rzęsistych braw na podium. I nie baczą na to, że biedak występuje w kalesonach:  cały przyodziewek przepadł w pożarze… A z katastrofy najbardziej cieszy się cwany kelner, który wykorzystuje zbiegowisko, by wśród gapiów opchnąć jak najwięcej lemoniady. Kiedy film obejrzał prezydent Antonín Novotný – czeski odpowiednik towarzysza Gomułki – z wściekłości „chodził po ścianach”. Jego polski odpowiednik – towarzysz „Wiesław” – miał zwyczaj rzucać w ekran kapciem, butem lub szklanką po kawie, jeżeli uznał, że film szkaluje Polskę Ludową. W Czechach zresztą przeciw owemu „szkalującemu portretowi” wystąpili sami strażacy, którzy zagrozili, że jeżeli „ten paszkwil” trafi do kin, oni w rewanżu nie będą gasić pożarów.
Forman dostawał liczne anonimy w stylu „wykończymy ciebie i innych Żydków, gdy tylko znowu weźmiemy sprawy w swoje ręce”. Rozumiał jednak, że nie ma na to wpływu jak na zmiany w pogodzie i kręcił kolejne obrazki. Na przykład Konkurs (1963). W trakcie czeskiego „boomu rockandrollowego” (w Czechosłowacji grało wówczas przeszło 200 zespołów mocnego uderzenia) sfingował konkurs dla piosenkarek amatorek. I przyłapał małego czeskiego człowieczka, z jego prostoduszną tępotą, tchórzostwem i piwoszostwem – tym razem w roli jurora rzekomego „przeglądu”. Z jednej strony głupiutkie lolitki z prowincji, a z drugiej lustrujący je jak konie na targu lubieżni „tatuśkowie”. Koledzy Formana także próbowali formuły „gorzki śmiech przez łzy”. Věra Chytilová w filmie Worek pcheł (1962) pokazała działalność samozwańczego kontrolera moralności, który przesiadywał w kawiarniach, pilnując, by młodzież nie tańczyła „imperialistycznego rock and rolla”. Bo tu partnerzy nie dotykali się wcale, albo – co gorsza – tańczyli solo. Namawiał za to młodzież na tradycyjne tango, w którym tancerze przemierzali parkiet przytuleni tak ciasno, że bardziej się nie dało. Historia mocno osadzona w czeskiej rzeczywistości. Bo wtedy właśnie milicja zrobiła nalot na praski klub, w którym „chuligani oddawali się zwyrodniałemu rock and rollowi”, co kosztowało ich po kilka miesięcy więzienia. A „kontrolerzy moralności” bynajmniej nie zamierzali się ograniczać. Nawet filarom piosenki czechosłowackiej – Evie Pilarovej, Valdemarovi Matušce i Karelovi Gottowi okresowo zabroniono występów pod spreparowanymi, ale przecież jakże prawdopodobnymi zarzutami. Otóż Matuška, a nawet – o zgrozo! – Pilarová mieli siusiać z balkonu luksusowego hotelu w Karlowych Warach na przechodzącą ulicą delegację robotniczą. A Karel Gott miał ich podbechtywać, śpiewając swój przebój Gdzie szumi rzeki nurt… Tego by nie wymyślił ani Miloš Forman, ani nawet Jaroslav Hašek.
Tymczasem po klęsce Praskiej Wiosny w 1968 r. (do czego niestety haniebnie przyczyniły się także nasze czołgi) Miloš Forman przeniósł się do Hollywood, by w Locie nad kukułczym gniazdem (1975, pięć Oscarów) dać najbardziej płomienny manifest przywiązania do wolności, jaki zna historia kina.
 
Nic nie widziałeś – wszystko widziałeś
A w kraju został i tworzył (także dla filmu) pisarz, który uznawany jest za kolejną ikonę czeskiego poczucia humoru – Bohumil Hrabal (+1997). Ten niestrudzony gawędziarz wydobywał z żywiołu czeskiego dnia powszedniego tysiące jedynych w swoim rodzaju epizodów. Najpierw relacjonował je przygodnym słuchaczom przy piwie w praskiej gospodzie „U Zlatého Tygra”. To dzielnica Libeň, która dziś pokryta jest muralami z podobizną pisarza. W ten sposób wpisywał się w tradycję czeskich „pábiteli”, bywalców knajp wygadujących godzinami niestworzone bujdy. Sam miałem niezwykłą przyjemność zeszłego lata dosiąść się i posłuchać takich opowieści (na ile znajomość czeskiego pozwalała) w piwiarni w słynnym browarze w Nymburku, gdzie ojciec pisarza był administratorem. Dziś miasto chlubi się panem Bohumilem, zaprasza do jego muzeum i do zrobienia sobie zdjęcia z autorem, którego pomnik przycupnął skromnie na ławeczce na rynku. Hrabal był przez rodaków dość zgodnie uwielbiany za humor, który nikogo nie ranił, pozostał cienki, sentymentalny, pełen ciepłej, wybaczającej ironii. Jak w powieści Pociągi pod specjalnym nadzorem (film w reż. Jiřego Menzla, Oscar ‘68), gdzie pomocnik zawiadowcy na stacyjce kolejowej gdzieś na głuchej słowackiej prowincji w czasie niemieckiej okupacji stempluje – w ramach gry miłosnej – pośladki telegrafistki urzędowymi pieczątkami z „hackenkreuzem”. Co przed doraźnym sądem zostaje uznane za „obrazę i zhańbienie urzędowego języka niemieckiego”. Cóż, Hrabal miał oko do takich nieziemskich sytuacji…
Poza tym w filmie według jego powieści Obsługiwałem angielskiego króla (2006, reż. J. Menzel) zawarty został sekret – jak zamknąć oczy na całe zło świata, a jednocześnie podziwiać go w pełnej krasie. Otóż Hrabal wpaja tam hotelowemu pikolakowi, ale także własnym rodakom, a przede wszystkim samemu sobie złotą czeską zasadę: „Po pierwsze – nic nie widziałeś i nie słyszałeś; po drugie – wszystko widziałeś i wszystko słyszałeś”.



Najczęściej rozumieliśmy go tak, jak go pan Vorlíček wykładał w filmach i serialach komediowych, które pokazywała nasza telewizja. A były ich dziesiątki: od Dziewczyny na miotle przez Jak utopić doktora Mraczka po Latającego Czestmira.  Vorlíček, który kręcił aż 53 lata, zdefiniował nasze rozumienie tej jedynej w swoim rodzaju czeskiej „pohody”. Czyli niezłomnej wiary, że sprawy mimo wszystko posuwają się w dobrym kierunku.
 
Te nieszczęsne „švejkoviny”
Owa beztroska wywodziła się w prostej linii od pisarza Jaroslava Haška (+1923), który w postawie życiowej „dobrego wojaka Szwejka” utrwalił kanon czeskiego poczucia humoru. Od premiery powieści w roku 1921 „szwejkowanie” miało oznaczać narodowy styl radzenia sobie z nawet najbardziej dojmującymi przeciwnościami losu. Należało je po prostu – dokładnie tak jak Szwejk – przeczekać. I, choćby się waliło i paliło, wierzyć w szczęśliwy obrót spraw. Ostatecznie pamiętamy słynną rozmowę Józefa Szwejka z biedną panią Palivcovą: „– Otom i ja – rzekł Szwejk wesoło. – Proszę o szklankę piwa. A gdzież pan Palivec? Czy też już w domu? Zamiast odpowiedzi pani Palivcova zaczęła płakać, wzdychać; każdym słowem wyrażała swoją rozpacz, akcentując osobliwie: – Dostał… dziesięć… lat… przed… tygodniem. – No, to już sobie tydzień odsiedział – rzekł Szwejk”. Nie przeszkadzało mu, że został przez komisję wojskową urzędowo uznany za idiotę. „Superkomisja” lekarska zaskoczyła go bowiem pytaniem: „Czy potrafiłby pan obliczyć przekrój kuli ziemskiej?”. Szwejk z całą prostotą odpowiedział pytaniem na pytanie: „Ja bym panom też mógł zadać zagadkę. Jest dom o trzech piętrach, każde piętro ma osiem okien. Na dachu są dwa dymniki i dwa kominy. Na każdym piętrze mieszkają dwaj lokatorzy. A teraz powiedzcie, panowie, którego roku umarła babka stróża?”. Czytelnik chwytał to porozumiewawcze mrugnięcie bezbłędnie: Szwejk może sobie być idiotą, bo jego ciasnota umysłowa nie szkodzi nikomu. Natomiast ci idioci, którzy na frontach I wojny postawili naprzeciw siebie miliony takich Szwejków z karabinami gotowymi do strzału, są naprawdę groźni. Tymczasem w czasie pokoju ów Szwejk z gębą wiecznie zadowolonego z siebie bęcwała zaczął jednak Czechów mocno uwierać. Kiedy decydowało się ich wstąpienie do NATO, tamtejsze gazetowe tytuły krzyczały: „Musimy udowodnić światu, że już nie jesteśmy Szwejkami!”.

Gorzki śmiech
Zresztą ze „szwejkowaniem” czeska kultura usiłowała się uporać już w latach 60. ubiegłego wieku, ledwo tylko zelżał nieco stalinowski terror. Manewr polegał na tym, by tamto przaśne, Szwejkowe poczucie humoru zastąpić bardziej wyrafinowanym, gorzkim, myślącym. W kinie znakomicie powiodło się to Czechosłowackiej Nowej Fali z najwybitniejszym twórcą tej formacji Milošem Formanem.
On sam wziął się z anegdoty – tak czeskiej i tak czarnej jednocześnie jak to tylko możliwe. Oto podczas wojny Gestapo aresztowało w niewielkim miasteczku Čáslav młodego konspiratora. Przesłuchania były brutalne – domagano się, by zdradził swego łącznika. I prostoduszny chłopak wykombinował, że jak im podsunie kogoś zupełnie przypadkowego, niezwiązanego z ruchem oporu, to Gestapo go przesłucha, nie dowie się niczego i biedaka wypuści. Padło na niejakiego pana Formana. Hitlerowcy wzięli go w obroty, nie dowiedzieli się niczego, ale go bynajmniej nie wypuścili. Zwłaszcza że okazało się, iż wcale nie jest tak znowu „czysty rasowo”. Na wszelki wypadek jego zesłano do Buchenwaldu, a żonę do Auschwitz. Oboje zginęli i osierocili synka imieniem Miloš. Przygarnął go wujek, który prowadził niewielki sklepik w miasteczku Nachod. Mały Miloš – uważany przez wuja za wyjątkowego nicponia – przesiadywał tam całymi dniami między beczkami z kapustą i zamiast pomagać w handlu, obserwował klientów. Nie trwało to długo. Po nastaniu komunizmu wujka jako „burżuja, który opił się robotniczej krwi” zesłano na roboty do kopalni, a Miloš Forman zaczął studiować scenopisarstwo na uczelni filmowej w Pradze. Socrealistycznym władzom kinematografii przedstawił na przykład scenariusz filmu o „bohaterskim sabotażu”, w którym czescy robotnicy niosą do hali montażowej Luftwaffe kadłub bombowca, ale nic z tego, ponieważ nie mieści się on pod łukiem tryumfalnym, jaki wcześniej wznieśli na cześć Führera. Oczywiście filmu nie skierowano do produkcji, bo władza miała inną wizję czeskiego ruchu oporu i inne poczucie humoru.

Pali się, proszę państwa!
Kiedy z czasem – po licznych awanturach z cenzurą – udawało się Formanowi umieścić na ekranach film, który on sam i jego formacja uważali za niezłą komedię, ani widzom, ani władzy nie było do śmiechu. Weźmy film Pali się, moja panno (1967). W nim staruszek, któremu – tuż przed dorocznym Balem Strażaka – spłonął dom, staje się bohaterem tej podniosłej uroczystości. Zachwyceni współmieszkańcy z małego miasteczka, w którym nareszcie zaszło coś ekscytującego, stawiają go wśród rzęsistych braw na podium. I nie baczą na to, że biedak występuje w kalesonach:  cały przyodziewek przepadł w pożarze… A z katastrofy najbardziej cieszy się cwany kelner, który wykorzystuje zbiegowisko, by wśród gapiów opchnąć jak najwięcej lemoniady. Kiedy film obejrzał prezydent Antonín Novotný – czeski odpowiednik towarzysza Gomułki – z wściekłości „chodził po ścianach”. Jego polski odpowiednik – towarzysz „Wiesław” – miał zwyczaj rzucać w ekran kapciem, butem lub szklanką po kawie, jeżeli uznał, że film szkaluje Polskę Ludową. W Czechach zresztą przeciw owemu „szkalującemu portretowi” wystąpili sami strażacy, którzy zagrozili, że jeżeli „ten paszkwil” trafi do kin, oni w rewanżu nie będą gasić pożarów.
Forman dostawał liczne anonimy w stylu „wykończymy ciebie i innych Żydków, gdy tylko znowu weźmiemy sprawy w swoje ręce”. Rozumiał jednak, że nie ma na to wpływu jak na zmiany w pogodzie i kręcił kolejne obrazki. Na przykład Konkurs (1963). W trakcie czeskiego „boomu rockandrollowego” (w Czechosłowacji grało wówczas przeszło 200 zespołów mocnego uderzenia) sfingował konkurs dla piosenkarek amatorek. I przyłapał małego czeskiego człowieczka, z jego prostoduszną tępotą, tchórzostwem i piwoszostwem – tym razem w roli jurora rzekomego „przeglądu”. Z jednej strony głupiutkie lolitki z prowincji, a z drugiej lustrujący je jak konie na targu lubieżni „tatuśkowie”. Koledzy Formana także próbowali formuły „gorzki śmiech przez łzy”. Věra Chytilová w filmie Worek pcheł (1962) pokazała działalność samozwańczego kontrolera moralności, który przesiadywał w kawiarniach, pilnując, by młodzież nie tańczyła „imperialistycznego rock and rolla”. Bo tu partnerzy nie dotykali się wcale, albo – co gorsza – tańczyli solo. Namawiał za to młodzież na tradycyjne tango, w którym tancerze przemierzali parkiet przytuleni tak ciasno, że bardziej się nie dało. Historia mocno osadzona w czeskiej rzeczywistości. Bo wtedy właśnie milicja zrobiła nalot na praski klub, w którym „chuligani oddawali się zwyrodniałemu rock and rollowi”, co kosztowało ich po kilka miesięcy więzienia. A „kontrolerzy moralności” bynajmniej nie zamierzali się ograniczać. Nawet filarom piosenki czechosłowackiej – Evie Pilarovej, Valdemarovi Matušce i Karelovi Gottowi okresowo zabroniono występów pod spreparowanymi, ale przecież jakże prawdopodobnymi zarzutami. Otóż Matuška, a nawet – o zgrozo! – Pilarová mieli siusiać z balkonu luksusowego hotelu w Karlowych Warach na przechodzącą ulicą delegację robotniczą. A Karel Gott miał ich podbechtywać, śpiewając swój przebój Gdzie szumi rzeki nurt… Tego by nie wymyślił ani Miloš Forman, ani nawet Jaroslav Hašek.
Tymczasem po klęsce Praskiej Wiosny w 1968 r. (do czego niestety haniebnie przyczyniły się także nasze czołgi) Miloš Forman przeniósł się do Hollywood, by w Locie nad kukułczym gniazdem (1975, pięć Oscarów) dać najbardziej płomienny manifest przywiązania do wolności, jaki zna historia kina.
 
Nic nie widziałeś – wszystko widziałeś
A w kraju został i tworzył (także dla filmu) pisarz, który uznawany jest za kolejną ikonę czeskiego poczucia humoru – Bohumil Hrabal (+1997). Ten niestrudzony gawędziarz wydobywał z żywiołu czeskiego dnia powszedniego tysiące jedynych w swoim rodzaju epizodów. Najpierw relacjonował je przygodnym słuchaczom przy piwie w praskiej gospodzie „U Zlatého Tygra”. To dzielnica Libeň, która dziś pokryta jest muralami z podobizną pisarza. W ten sposób wpisywał się w tradycję czeskich „pábiteli”, bywalców knajp wygadujących godzinami niestworzone bujdy. Sam miałem niezwykłą przyjemność zeszłego lata dosiąść się i posłuchać takich opowieści (na ile znajomość czeskiego pozwalała) w piwiarni w słynnym browarze w Nymburku, gdzie ojciec pisarza był administratorem. Dziś miasto chlubi się panem Bohumilem, zaprasza do jego muzeum i do zrobienia sobie zdjęcia z autorem, którego pomnik przycupnął skromnie na ławeczce na rynku. Hrabal był przez rodaków dość zgodnie uwielbiany za humor, który nikogo nie ranił, pozostał cienki, sentymentalny, pełen ciepłej, wybaczającej ironii. Jak w powieści Pociągi pod specjalnym nadzorem (film w reż. Jiřego Menzla, Oscar ‘68), gdzie pomocnik zawiadowcy na stacyjce kolejowej gdzieś na głuchej słowackiej prowincji w czasie niemieckiej okupacji stempluje – w ramach gry miłosnej – pośladki telegrafistki urzędowymi pieczątkami z „hackenkreuzem”. Co przed doraźnym sądem zostaje uznane za „obrazę i zhańbienie urzędowego języka niemieckiego”. Cóż, Hrabal miał oko do takich nieziemskich sytuacji…
Poza tym w filmie według jego powieści Obsługiwałem angielskiego króla (2006, reż. J. Menzel) zawarty został sekret – jak zamknąć oczy na całe zło świata, a jednocześnie podziwiać go w pełnej krasie. Otóż Hrabal wpaja tam hotelowemu pikolakowi, ale także własnym rodakom, a przede wszystkim samemu sobie złotą czeską zasadę: „Po pierwsze – nic nie widziałeś i nie słyszałeś; po drugie – wszystko widziałeś i wszystko słyszałeś”.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki