Po pierwsze: latem ma się ochotę obejrzeć film w atmosferze luzu, połączyć seans z leniwym wylegiwaniem się, popijaniem napojów z palemką, z niespieszną pogwarką z kumplami, a nawet z drzemką. W Krakowie, na Bulwarze Wołyńskim, horrory, akcyjniaki i komedie ogląda się z koca albo z leżaka. To zupełnie jak w Poznaniu, gdzie na miejską plażę zaprasza położone nad brzegiem jeziora Kino Letnie Malta. Jeżeli akurat zabraknie trawki czy piasku – też nie szkodzi, bo od czego są ławki i przenośne, wędkarskie krzesełka? To na nich siadają widzowie seansów na sopockim molo i na zakopiańskich Krupówkach.
Po drugie: kinomani – podobnie jak kibice – gromadzą się wokół ulubionych rozgrywek i ukochanych gwiazd. Z tej przyczyny tego lata na warszawskich Polach Mokotowskich widzowie dopingują Bollywood, w parku Bródnowskim na kocach zalegają pożeracze komedii romantycznych, w Wilanowie fani śmieją się na klasycznych polskich komediach, których dialogi znają często na pamięć. Oczywiście to samo można w zwyczajnej sali kinowej. Teoretycznie! Bo jakaż sala kinowa zapewni połączenie atmosfery pikniku i stadionu, gdzie można pokrzykiwać i gwizdać?
Po trzecie: rodacy przyzwyczaili się już, że oferta kulturalna czeka na nich w miejscach odległych od tych, w których „ukulturalniali się” ich rodzice i dziadkowie. Dziś z „dobrami kultury” obcuje się na każdym kroku – często z przypadku, z doskoku, okazjonalnie – w galerii handlowej, w pubach, klubach i kawiarniach w trakcie weekendowych wypadów za miasto, w parku, a nawet na działkach. Nie ma więc nic niezwykłego, że przygodny spacerowicz odstawi na chwilę kijki do nordic walking i obejrzy kawałek melodramatu z parkowej ławki.
Po czwarte: nawet poważne festiwale filmowe pokazują część repertuaru na świeżym powietrzu także z tego powodu, iż film bywa tam wkomponowany w cały bukiet atrakcji plenerowych. Na imprezach filmowych popisują się więc jazzmani, zespoły taneczne, prelegenci, gwiazdy, które rozmawiają z publicznością zza stolika ustawionego na podeście w muszli koncertowej. Tak bywa od lat choćby na Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach, którą to formę kontaktu z postaciami z ekranu widownia ceni sobie szczególnie. Znika bariera, jaką stwarza tradycyjny seans kinowy czy formuła „spotkania z ciekawym człowiekiem” w lokalnym domu kultury.
Frajda za pięciocentówkę, luksus za dolary
Można by mnożyć kolejne przyczyny wzięcia, jakim cieszą się projekcje filmowe pod chmurką, ale staramy się pamiętać, że nie tylko nie zrobiły one kariery z wtorku na środę, ale że stoi za nimi historia stuletnia, brzemienna i intrygująca.
Historycznie rzecz ujmując, kina plenerowe wymusiła potrzeba: były odpowiedzią na luksusowe „pałace filmowe”, które – dla bogatej widowni – wznoszono w metropoliach całego świata już w przededniu I wojny światowej. Największy z nich, gigantyczny „Gaumont-Palace”, uruchomiony w Paryżu w 1911 r., mógł pomieścić 5 tys. widzów. Zbudowany z iście katedralnym rozmachem kopenhaski „Palads-Teatred” (1912) przyjmował 3 tys. widzów na jednym seansie, a berlińskie „Alhambra Platz”(1911) czy ateński „Panellinion” gościły na seansach po 2 tys. smakoszy luksusu i rozrywki. Ale te najwspanialsze „pałace filmowe” wyrastały w Stanach. Nieco później niż w Europie, bo i filmy zrazu oglądano tu inaczej. Najwcześniej ruchome obrazy dostarczały niewymuszonej rozrywki masom świeżych imigrantów zarobkowych (często niepiśmiennych) przybywających z wszystkich zakątków globu. Z myślą o nich kręcono tzw. filmy dla jednej ulicy, czyli proste jednoaktówki, zrozumiałe dla wszystkich mieszkańców tej samej „street”, skądkolwiek się wywodzili. Właściwą dla nich salą kinową bywały jarmarczne budy, baraki, w najlepszym razie nickelodeony, czyli skromne salki na najwyżej sto osób z projektorem i pianinem, do których wstęp kosztował pięciocentówkę (nickel).
Kiedy jednak wybitny reżyser D.W. Griffith i inni artyści wczesnego kina zaczęli kręcić opowieści fabularne (trwające często i po kilkanaście godzin), ujawniła się potrzeba wznoszenia pałaców, w których kontemplowało się podobne sagi ekranowe w atmosferze „komfortu i elegancji”. Pierwszy taki „dream palace” – nowojorski „Regent” otwarto w roku 1913. A później to już się posypało: każde większe miasto Stanów chciało mieć własny pałac marzeń strojny w marmury, żyrandole, złocone tynki, perskie dywany, specjalnie tkane gobeliny, freski, szerokie schody i fontanny. Pracownicy tych kin nosili operetkowe stroje (jak portierzy wytwornych hoteli), do filmów na żywo przygrywały orkiestry, widownię chłodziła klimatyzacja.
Ta ogólnoświatowa moda nie ominęła także Poznania, który swój „dream palace” pod nazwą „Słońce” otworzył przy dzisiejszym placu Wolności w roku 1927. Przybytek na jeden seans zapraszał aż 1600 widzów (podczas gdy poznańska Opera oferowała jedynie 1050 foteli). Oświetlało go 3600 żarówek, z których część imitowała gwiazdy mrugające na sklepieniu. Seansom towarzyszył akompaniament orkiestry, śpiew chóru oraz odgłosy wydawane przez organy koncertowe Wurlitzera, zdolne wydawać aż 2000 tonów. Komfortu przydawała także klimatyzacja, czyli topniejące z wolna w piwnicy bryły lodu, pozyskiwane z rzeźniczych chłodni…
Film wychodzi na ulice
Kiedy jednak wahadło wychyliło się zbyt mocno w stronę luksusu, wystąpiła tendencja odwrotna: kino wyszło z luksusowych sal w przestrzeń publiczną, chciałoby się powiedzieć – potoczną. I rozeszło się w najrozmaitsze kierunki. Poprzestańmy tylko na najbardziej widowiskowych przykładach. „Film polski: Miesięcznik Kinematograficzny” z roku 1923 atakował publiczność taką oto zaoceaniczną rewelacją: „Pasażerowie aparatu lotniczego zabawiają się kinemtografem w czasie podróży aeroplanem, który mknie z szybkością 150 km na godzinę! Pierwsze widowisko kinematograficzne w powietrzu miało miejsce w sierpniu roku ubiegłego na pokładzie hydroplanu Santa-Maria w Chicago. Hydroplan mieścił w sobie 11 osób oraz aparat projekcyjny Devry z akumulatorem, żarówką i jedwabnym ekranem. Gdy lotnik wzbił się na wysokość 2000 stóp i przelatywał ponad Chicagiem, demonstrator w tym czasie wyświetlał film Howdy Chicago. Ten historyczny, jak nazywają amerykańskie pisma, wzlot świadczy o praktycznych możliwościach kinematografu w czasie napowietrznych podróży ponad oceanami. Co jest kwestią niedalekiej przyszłości”. Tymczasem filmy „naziemne” wyświetlano w coraz to nowych i w coraz to bardziej egzotycznych lokalizacjach. Już w 1907 r. wzniesiono kino na szczycie Monto Portofino górującej nad Genuą. W 1915 r. oglądano filmy w sali kinowej na 150 miejsc zainstalowanej na dachu budynku przy Wardour Street w Londynie. Sale kinowe zaczęto organizować w haremach arabskich szejków, wyświetlając filmy „wyłącznie dla pań”. A jednocześnie anglikański duchowny, wielebny Wilson Carlisle, wyświetlał swym owieczkom umoralniające ruchome obrazy w trakcie niedzielnych nabożeństw. Podobnie postępowali amerykańscy metodyści: zapraszali parafian na film, a po nim pastor rozwijał nauki moralne, jakie niosło dzieło. Od roku 1921 na wyspie Trynidad funkcjonowało kino „wyłącznie dla trędowatych”. Poza tym „kina pływające” dawały pokazy zarówno na promach kursujących między amerykańskimi miastami, np. między Troy i Newark, jak i na radzieckim parowcu „Czerwona Gwiazda”, który kursował po Wołdze. Oczywiście filmy można było oglądać w specjalnym wagonie w pociągach kolei transsyberyjskiej.
Kino z tylnego siedzenia
Osobną – i o wiele bardziej trwałą – instytucją okazało się kino letnie. Pierwsze takie pokazywało filmy już w sezonie 1912. „Garden cinema” w miejscowości Hull dawało projekcje wieczorem, pod namiotem z podniesionymi ścianami, dla widzów, którzy spoczywali na leżakach. Przyjęło się – najbardziej w wersji wojskowej. Filmy na wolnym powietrzu wyświetlano w rozmaitych miejscach Anglii dla żołnierzy na przepustkach. Stąd tylko krok do „kina samochodowego”. Pierwsze na czterysta samochodów (ekran o wymiarach 9x12 metrów) zorganizowano z rozpoczęciem sezonu letniego 1933 w mieście Camden w stanie New Jersey (USA). Prawdziwy boom przyszedł jednak dopiero w dwadzieścia lat później, kiedy to w Stanach działało przeszło cztery tysiące „drive-in-movies”.
Tamte kina przechowały do naszych czasów uroczą pamiątkę – piosenkę pod tytułem Wake Up, Little Susie zespołu The Everly Brothers z roku 1957, którą i dziś często nadają stacje z „nostalgicznym” repertuarem. Piosenka (318. miejsce w „gorącej pięćsetce” magazynu „Rolling Stone”) opowiada o tym, że pewien nastolatek zaprosił do takiego kina samochodowego swoją sympatię. Na tę okazję tata wypożyczył mu rodzinny samochód, a kawaler obiecał rodzicom panienki, że odwiezie ją do domu przed 22.00. Ale biedne dzieciaki w trakcie seansu posnęły i – ze zgrozą! – obudziły się dopiero o czwartej nad ranem. „Obudź się mała Susie, przysnęliśmy. Jest już czwarta, mamy poważny kłopot. Co powiemy twojej mamie? Zwłaszcza że obiecałem, iż będziemy o dziesiątej? A co będzie, jak się dowiedzą koledzy?! Na pewno powiedzą: OOO-la-la!”. Dziś słuchamy tego sprawozdania z młodzieńczej przygody z uśmiechem, ale w momencie gdy najlepsze lata miały i piosenka, i letnie kina, patrzono na to nieco inaczej. Niewywiązanie się chłopca z umowy (choćby mimowolne) wobec rodziców dziewczyny, którą zaprosił do kina, traktowano surowo i rygorystycznie. Nic więc dziwnego, że wiele miast (w tym np. Boston) zakazało grania piosenki o przygodzie Susie i jej adoratora w lokalnych stacjach radiowych, udostępniania w szafach grających i sprzedaży w sklepach muzycznych. I sporo wody musiało upłynąć w Missisipi, by prezydent USA George W. Bush (podwójna kadencja 2001–2009) mógł z całą swobodą wyznać w telewizyjnym wywiadzie dla słynnej prezenterki Oprah Winfrey, że od czasów młodości Wake Up, Little Susie jest jego ulubioną piosenką. Cóż, kina pod chmurką zapewne też…