Tę samą historię opowiedzianą po raz trzeci można by sobie słodko odpuścić, gdyby nie to, że za każdym razem rozgrywa się ona w innej Polsce. I to nie damsko-męskie perypetie – banalne do bólu zębów – trzymają nas przed ekranem, lecz Polska, która przemyka w tle.
Szatkownica pracuje
Nie zostawiamy widzom złudzeń: twórcy „trójki” mocno się uwstecznili. Poprzednie Kogle-mogle to nie był brylant wśród komedii romantycznych, ale przynajmniej konsekwentnie relacjonowały wojenkę Polski „miastowej” z „wsiową”. Oczywiście na własną miarę. W Miszmaszu panuje jednak zasada kompletnej sieczki. Nic tu do niczego nie przylega – oglądamy z rosnącym zażenowaniem rozpaczliwą łataninę wątłej historyjki za pomocą gotowców i grepsów. Że pierwsza miłość razi jak piorun, że jak zakochani, to tylko na ławeczce i pod księżycem i podobne.
Poza tym aktorzy mówią o tym, co akurat robią albo tłumaczą, co widz ogląda na ekranie, a pomiędzy wkładają mądrości życiowe z internetu. Miszmasz ujawnia się nawet w muzyce: jak rzecz startuje od piosenki Szukaj mnie z pierwszej części serii (tym razem śpiewają Ania Rusowicz i Sławek Uniatowski), a kończy się występem Zenka Martyniuka, to pośrodku musi się oczywiście znaleźć zespół Breakout i Andrzej Zaucha. Szatkownica pracuje!
Pół litra i słone paluszki
Zobaczmy jednak, co ta partanina mówi mimochodem o nas samych. I to od premiery pierwszego Kogla-mogla (sierpień 1988). Otóż Polska z epoki gnijącego socjalizmu to taki osobliwy dwudzielny wiejsko-miejski kraik gdzieś na wygwizdowie Europy. Wieś pozostała zachowawcza i przywiązana do tradycji. Nie zawsze tej najlepszej. Jak organizują wesele, to półlitrówka przypada na głowę: obojętnie męską czy damską. A i tak: „dla pewności trzeba będzie skrzynkę dokupić”. Ostatecznie „dla przyjemności nikt nie pije. Tylko jako mus”. W chałupach – już murowanych, choć krytych eternitem – panuje stosowna elegancja: na stole kryształ, na ścianie oleodruk, na parapecie pelargonia. Za potrzebą chodzi się do wychodka (z serduszkiem) koło stodoły. Wioskowym pod względem duchowym patronuje z wysoka ksiądz proboszcz. Resztą zarządza towarzysz naczelnik, bo od niego zależy, kto dostanie talon na ciągnik albo na pustaki.
Dziewczyna z takiej wsi ma jasno wytyczoną ścieżkę życiową: wydać się korzystnie za mąż (najlepiej za jak najwięcej hektarów) i urodzić rodzicom wnuki (też jak najwięcej). Jedyny sposób, by przeniknąć do wyższej sfery, to ukończyć studia i wkraść się w szeregi inteligencji. Inna ścieżka awansu po prostu nie istnieje.
Ale Kasię ze wsi Brzózki Warszawa też rozczarowuje. To również regiony biedy i kiczu – odmiennego, ale jednak. Stolica jest pociągająca, ale tylko w telewizji. Z bliska obłazi z tynku, jest brudna, szarobura i ponura. Prawdziwy handel – bo na państwowe sklepy nie ma co liczyć – toczy się na chodnikach, warzywa, ciuchy i elektronikę sprzedaje się wprost ze składanych łóżek.
W mieszkanku uniwersyteckiego docenta (dziupla w mrowiskowcu) plusze, meble „rustykalne” i fototapeta plus sprzęt hi-fi. Gości podejmuje się krakersami i słonymi paluszkami. Docent dojeżdża na uczelnię mały fiatem, co i tak jest wyróżnikiem wyższego statusu materialnego. W dziekanatach i innych urzędach wyłącznie się plotkuje, popija kawki i warczy na interesantów.
Polska w stanie podgorączkowym
Od premiery Kogla-mogla upłynął ledwie rok z kawałkiem, gdy na ekrany weszła kontynuacja Galimatias, czyli kogel-mogel II. Życie w kraju nabrało jednak tymczasem niewiarygodnego przyspieszenia – od czerwcowych wyborów ‘89 minęło już pół roku. Polska zaczęła się zmieniać gwałtownie, nerwowo, jak w gorączce. Choć nie wszystkich ta kapitalistyczna wirówka wkręciła w jednakowym stopniu. Po miastach, miasteczkach i wsiach wystają wianuszki panów w piwem w łapie: popijają, obserwują i czekają, co z tego wyniknie. Ich żony obserwują świat z punktu widzenia kolejki do wiecznie pustego sklepu GS-u. Nowinek się boją, jak czegoś nie rozumieją, to z miejsca odrzucają albo wyśmiewają.
Ale już ci młodsi, z większym apetytem na pieniądze i karierę kombinują inaczej. Mąż Kasi – rolnik po studiach – stawia na specjalizację: będzie hodował owce. Nie takie to jednak proste, bo o przydziale materiałów budowlanych ciągle decyduje naczelnik gminy. Ale to pół biedy – można go zbałamucić albo przekupić. Gorzej z „ojcami”. Ci nie przepiszą na niego ziemi, którą przodkowie orali od pokoleń, żeby teraz tę ojcowiznę swoimi bobkami brukały jakieś barany. No i specjalizacja specjalizacją, ale najważniejsze to doczekać się gromady wnuków.
Do miasta już nie bardzo jest się po co spieszyć. Studia już żaden awans. Teraz kariery robią ci, którzy kupują w Berlinie Zachodnim tanią elektronikę i sprzedają ją z kosmicznym narzutem wprost na ulicy. Inteligencja spsiała i zeszła ze sceny. Państwo docentostwo Wolańscy nadal podejmują gości słonymi paluszkami i tarabanią się „maluchem”, choć kto bardziej obrotny jeździ już przechodzonym volkswagenem.
Raz na ludowo!
I na to wszystko repetycja dawnego romansu z Polską 2019 w tle. Historia startuje w stolicy, która porosła w turecki marmur i pleksiglas, ale od środka nie zmieniła się aż tak bardzo. Tu rządzi odwieczny blichtr i małpowanie zachodnich wzorców. Przykład: w „rezydencji” na „osiedlu grodzonym”, w recepcji pani o aparycji niegdysiejszej bufetowej z knajpy dworcowej życzy każdemu przechodzącemu „miłego dnia”. Ci opędzają się, ale ją trudno zniechęcić: ostatecznie „tak ma w kontrakcie”. Poza tym „miastowi” to ci sami kabotyni, tylko jeszcze bardziej. Profesor Wolański zbiedniał, poszarzał i stracił szacunek do samego siebie. Z badań nad „szkolnictwem w powiecie grójeckim” ledwo starczyłoby na czynsz i gaz. Dom więc utrzymuje małżonka – arogancka lampucera, która nachalnie lansuje się po telewizjach jako „sekstrenerka”. A pokrewne jej duchowo paniusie łykają produkowane tam banały jak gęś kluski.
Wieś też nie poszła do przodu. Ludzie tu wprawdzie nauczyli się paru zwrotów z „rozmówek polsko-angielskich”, ale po staremu chadzają w walonkach, a w ogródkach eksponują ulubione krasnale. Postęp taki, że figurki już nie z gipsu, lecz z plastiku. Bankom nie ufają: zaskórniaki na czarną godzinę trzymają zakopane w polu. W domach – teraz już powykańczanych, zadbanych, obsadzonych tujami – z radia od świtu do zmroku lecą pacierze (radia nikt nie słucha, ale też nikt go nie wyłącza). A przecież wystarczy, że się sztachną „zielem” albo popiją nalewki i od razu ruszają na wieś wyrównywać zaległe rachunki z sąsiadami. Tu pamięć im dopisuje – w sercu noszą krzywdy nawet sprzed 40 lat!
W finale każdego Kogla-mogla bohaterowie jednak na przekór wszystkiemu doświadczają moralnego uwznioślenia. Nie wiadomo, skąd się ono bierze, ale miło coś takiego obejrzeć przed napisem „Koniec”.