Logo Przewdonik Katolicki

Coś tu nie gra

Wiesław Kot
Kadr z musicalu "#wszystko gra" / fot. materiały prasowe

Na ekrany wchodzi polski musical #wszystko gra. Biorąc pod uwagę polskie doświadczenia z musicalem, może się jednak okazać, że raczej „#wszystko już było”.

Jako wzór przyświecała twórcom Mamma Mia (2008 r.), wiązanka przebojów Abby, wykonywana w śródziemnomorskich dekoracjach przez Meryl Streep w wianuszku przystojnych panów: od Pierce’a Brosnana po Colina Firtha. Z tym, że słuchaliśmy nie piosenek koronkowo zaaranżowanych przez szwedzką czwórkę, lecz niekończącej się dyskotekowej łupaniny. Tu też mamy repertuar sprawdzony: głównie z czasów rockowego boomu lat 80. I też podany w spłaszczających aranżacjach. To tak, jakby Leonardowi Cohenowi dograć perkusję i puszczać go na dyskotece. Poza tym, film i tytułem i układem personalnym (kobiety trzech generacji w jednym mieszkaniu) jest dziwnie zbieżny z również sfilmowaną sztuką Doroty Masłowskiej Między nami dobrze jest. Ale jak przy scenariuszu pracowała Ilona Łepkowska, to nadmierne komplikacje treści nam nie grożą. No i musical nakręcono w miesiąc, co jak na film mówiony, śpiewany i tańczony jest rekordem stachanowskim. Ale nie martwmy się na zapas: w robocie jest już musical o Janie Pawle II…
 
Baby nad babami
Polskie próby z dziedziny musicalu, scenicznego i estradowego, były – jak dotąd – przypadkowe i niezbyt udane. Przywołajmy co głośniejsze.
Spektakl Na szkle malowane (1970 r.) został nazwany śpiewogrą, aby pachniał swojszczyzną. Zmiana nazwy nie była konieczna, bo rzecz przecież kręciła się wokół legend o Janosiku i góralszczyzny. Była więc operetkowym odpowiednikiem produktów sprzedawanych w Cepelii. Rymów dostarczał Ernest Bryll, a muzyki wzięta wówczas kompozytorka Katarzyna Gaertner. Publiczność waliła na przedstawienia drzwiami i oknami, bo przez estradę przewijało się mnóstwo twarzy znanych z telewizji, a songi śpiewała stawka krajowa: od Niemena przez Rodowicz, po Frąckowiak. Na swoim miejscu byli tu jednak chyba tylko Skaldowie, z racji naturalnych, niekoniunkturalnych zainteresowań żywiołem podhalańskim. Co z tego zostało? Może pytanie wyśpiewane przez Edwarda Hulewicza (co samo w sobie ciekawe): „Hej, baby, baby nad babami, dokąd panować będziecie nad nami?”.
Wydarzeniem roku 1971 w światku polskiego bigbitu była rodzima rock opera Naga, najpierw nagrana na płytę, a w dwa lata później wystawiona w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Kolaborowało przy niej sporo muzyków o znanych nazwiskach i znaczących dokonaniach: od Wojciecha Kordy po Zbigniewa Namysłowskiego (tu grał jeszcze na flecie). Ekipą „zamachową” przedsięwzięcia byli Niebiesko-Czarni, kolejny „kolorowy zespół”, powołany do życia i sterowany przez niezmordowanego Franciszka Walickiego. Strzał w dziesiątkę. Singiel z piosenką Mamo, nasza mamo rozszedł się na naszym rachitycznym rynku płytowym w ćwierćmilionowym nakładzie. Muzycy zagrali w paryskiej Olympii, koncertowali w zachodnich klubach, a w kraju rozkręcali akcję „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki” (hasło spodobało się samemu towarzyszowi Wiesławowi!). Rock opera Naga miała przenieść zespół z przaśnych lat 60. w te hipisowskie 70. Nie udało się. W roku 1976 grupa pojechała zarobić swoje ostatnie pieniądze w długą trasę po ZSRR, po czym się rozpadła. Tematem Nagiej jest „poszukiwanie prawdy i egzystencjalnego wyboru sposobu życia” – napisano na okładce, co znaczy kompletnie nic. Przez kolejne songi przewija się motyw Wyspy Nagiej Prawdy, do której zmierza strudzony wędrowiec. Libretto autorstwa Grzegorza Walczaka jest bezdyskusyjnie grafomańskie z tymi wszystkimi „skrzydlącymi się wiatrami” i „dziewczętami pustymi jak słowa”. Zdarzają się i złote myśli: „Dobrzy ludzie mają noże/ i fabryki pełne bomb, / aby innym dobrym ludziom/ łatwiej było odejść stąd”. Muzyka przechodzi od rytmów latynoskich przez kawałki soulowe, partie operetkowe, po gitarowe naśladownictwo Santany. Aluzje do Hair są czytelne i chwalebne, ale niestety, nie zbiega się to w spójną całość: ani słowną, ani muzyczką. I ani jednej melodii do zapamiętania…
No, i jeszcze Szalona lokomotywa (1977 r.), w której pulsowały dziwaczne strofy Witkacego, Józefa Czechowicza i Leszka Aleksandra Moczulskiego (dostawca liryki dla Skaldów). Muzycznie rozprowadzali ten materiał Jan Kanty Pawluśkiewicz i jego ulubiony melodeklamator, Marek Grechuta. Do namiotu cyrkowego rozpiętego w Krakowie zjechało się sporo znanych osób z Marylą Rodowicz na czele. A na koniec wjeżdżała do niego lokomotywa w kolorze białym z dopiętymi skrzydłami. Znowu: co zostało? Chyba tylko zawołanie: „Hop, szklanka piwa!”. A gdyby ktoś pytał, dlaczego w tym kontekście nie piszemy o musicalu Metro, zaraz odpowiadam: przez litość.
 
Była jesień, pamiętam  
W filmie muzycznym mieliśmy raczej nieszczęścia niż musicale. Małżeństwo z rozsądku (1967 r.) o miłości zdolnego, lecz ubogiego plastyka (Daniel Olbrychski) do córki badylarzy z Bazaru Różyckiego (Elżbieta Czyżewska) to kilka nieśmiesznych skeczy obyczajowych i parę kulturalnie zaśpiewanych piosenek (teksty Osieckiej, ale wczesnej), z których żadna nie porywa. No, bo trudno, żeby porywała np. piosenka o zaletach „naszej małej stabilizacji”.
Próbą implementowania piosenek do fabuły była opowieść o zalotach polonusa z Australii do lokalnej panienki w Żonie dla Australijczyka (1964 r.). Z tym, że tu piosenki prezentował zespół Mazowsze, a więc był to folklor w wersji glamour. I reżyser Stanisław Bareja nic na tym nie ugrał. Tyle, że był uparty. Głupio i całkiem niepotrzebnie. Przygoda z piosenką (1969 r.) z udziałem Bogdana Łazuki, Poli Raksy i Ireny Santor to kolejny efekt pracy reżyserskiej Barei, z etapu kiedy wdepnął on obiema nogami w kicz i wszystkim się wydawało, że ugrzązł w nim już na zawsze. Mistrz się jednak pozbierał, odszedł ku dalszym celom. Kiczowisko pozostało, ale dziś pamiętają o nim tylko filmowi masochiści.
Nieco się poprawiło w tym sektorze w latach 80. Zespół Maanam, wówczas u szczytu popularności, zjawił się osobiście i z muzyką w filmie fabularnym Wielka majówka (1981 r.), nakręconym na nośny wówczas temat. Oto nastoletni Rysiek (Zbigniew Zamachowski) urywa się z zakładu opiekuńczego i na gigancie próbuje poznawać życie. Świat okazuje się brudny, zakłamany, skorumpowany, ale zdarzają się na nim także ludzie z natury dobrzy, otwarci, świetliści. Że są to muzycy z zespołu Maanam, dodawać nie muszę.
Zdarzały się – prawem przekory – pojedyncze piosenki filmowe, które zrobiły karierę, choć nie powinny. Po socrealistycznym gniocie Przygoda na Mariensztacie (1953 r.) o odbudowie Warszawy został refren „Jak przygoda, to tylko w Warszawie” (Lidii Korsakównie głos podkładała Irena Santor). Z kolei na napisach końcowych kompletnie zapomnianego filmu Wojciecha Jerzego Hasa Pożegnania (1959 r.) leci piosenka Pamiętasz, była jesień, śpiewana przez Sławę Przybylską. Piosenka ma dokładnie tyle lat, ile piszący te słowa, a przecież jest o wiele młodsza.
 
Tylko piosenka została 
To u nas. Tymczasem światowy film muzyczny miewał liczne wyczyny, bez porównania bardziej godne pamięci. Wymieńmy 10 najważniejszych, choć znaczy to, że – z konieczności – pomijamy 90 równie znaczących.
Na Ukrainie panował właśnie głód, który zabrał z tego świata miliony chłopów, a kołchoz z komedii muzycznej Świat się śmieje (1934 r.) aż pęcznieje od ziarna, owoców, kaczek, gęsi i wszelkiego bydła. W nim karierę robi służąca Anita, obdarzona niezwykłym głosem. Karierę robi wbrew pewnej niemuzykalnej burżujce, bo film przecież musi mieć „wymowę”. I jak kołchoźnicy zaczynają śpiewać w modnym wówczas na świecie stylu dixielandowym, tak kończą pogodną piosenką marszową.
Pewien przepracowany kompozytor rewiowy rzuca branżę, kupuje farmę w Connecticut i tam zamierza leniuchować. A że życie kosztuje, więc będzie dawał występy, ale – uwaga! – tylko w święta. Otwiera więc Świąteczną gospodę (1942 r.) – angielski tytuł „Holiday Inn” nie kojarzy się nam już z filmem, lecz z siecią hoteli. W tej gospodzie wytańczyli (Fred Astaire) i wyśpiewali (Bing Crosby) swoje największe sukcesy. I ten największy z największych, piosenkę White Christmas, do dziś prawdopodobnie najczęściej wykonywany utwór muzyczny na świecie. A że rok przed premierą filmu nastąpił japoński atak na Pearl Harbor i setki amerykańskich chłopców wyruszyło na wojnę, więc to dla nich było: „I’m dreaming of a white Christmas, with every christmas card, I write…”.
Hollywood nie zawsze śpiewająco przechodził od filmu niemego do dźwiękowego. Ale w piosence wypadało to w sumie pogodnie. Zwłaszcza w Deszczowej piosence (1952 r.). Tam pewna zjawiskowo piękna gwiazda filmu niemego w kinie dźwiękowym piszczy jak wystraszony kurczak. Musi mieć dublerkę o świetnie postawionym głosie. I ma – do czasu aż jej ukochany na oczach publiczności kinowej ujawni całą mistyfikację. Wszystko z miłości, której nie sposób poddawać w wątpliwość. Jeśli tylko się pamięta, jak pijany ze szczęścia Gene Kelly tańczy w deszczu na ulicy, śpiewając to nieśmiertelne: „I’m singin’ in the rain”.
Romeo i Julia byli Włochami i pokochali się w Weronie. A w Nowym Jorku Tony okazuje się potomkiem imigrantów z Polski, a Maria niedawno przyjechała z Puerto Rico. To wcale nie przeszkadza, by się w sobie zakochać. Problem w tym, że oboje należą do gangów, zwaśnionych ze sobą od lat. Ale rzadko kto tak pięknie wyznaje miłość jak Tony, śpiewając Marię. Szkoda tylko, że – jak u Szekspira – musi zginąć. Bo to tylko fabularna pożyczka, historia przeniesiona do zakazanej Dzielnicy Zachodniej – West Side Story (1961 r.).
Ach, jacy oni rozbrykani! A przy tym chodzą i dosłownie kapią talentem. John, Paul, George i Ringo hity komponują na pstryknięcie palcami. Takie choćby jak A Hard Day’s Night (1964 r.), w którym nieszczęsny, zarobiony po uszy proletariusz żali się, że jak wraca z roboty, to zwaliłby się jak pień i natychmiast zasnął. Ale nie robi tego, bo przecież w domu czeka ukochana, więc trzeba znaleźć czas i dla niej. Bo miłość jest najważniejsza. W tej tematyce The Beatles się wąsko wyspecjalizowali. W ich pierwszym filmie słychać więc And I Love Her czy Can’t Buy My Love, ale za kilka lat podsumują to bardziej dobitnym refrenem: All you need is love!
W tym filmie muzycznym nikt nie mówi nawet słowa, wszyscy wszystko śpiewają. Jak Catherine Deneuve podjeżdża samochodem na stację benzynową, to pan z obsługi śpiewa: „Czy nalać do pełna?” i Cataherine odśpiewuje, że „tak, do pełna”. Ale przebojem filmu muzycznego Parasolki z Cherbourga (1964 r.) nie były oczywiście podobne melodeklamacje, lecz słynne na cały świat w wersji angielskiej: „If it takes forever, I will wait for you”. Niestety, Geneviève nie czekała na Guya, którego zabrali do wojska, tylko wyszła za bogatego jubilera. I tylko piosenka została…
Gdyby zapytać przeciętnego widza kinowego, co chciałby zobaczyć w następnym filmie, to na pewno nie odpowie, że starego Żyda, który z początkiem XX w. tłucze się z bańkami na mleko po bezdrożach Ukrainy. Ale jak już taki film jak Skrzypek na dachu (1971 r.) wejdzie na ekrany, to frekwencja jest więcej niż murowana. I wszyscy podzielają troski mleczarza Tewje, który ma na wydaniu pięć córek i rozpaczliwie mało pieniędzy na posagi. W tej beznadziejnej sytuacji pozostaje mu tylko snuć marzenia: „Gdybym był bogaty…”.
Kabaret (1972 r.) rozgrywał się w kabarecie i w ostatniej chwili. Bo już po berlińskich ulicach maszerują brunatne koszule. Jeszcze w podejrzanych tancbudach słychać refreny, że „forsa wszystko wprawia w ruch”, że „życie jest jak kabaret”. Ale za oknami już brzmi z megafonów: „Die Strassen frei für grauen Batallionen”. I już ludzie z SA wiedzą, co zrobić z tą całą kabaretową zgnilizną moralną. Reedukacja w Dachau pewna!
Na pustynię przyjeżdża autobusem trupa teatralna. Będą w naturalnych plenerach wystawiać Mękę Pańską. Tytuł inscenizacji: Jesus Christ Superstar (1973 r.). Już wyładowują rekwizyty, już nakładają kostiumy, już wchodzą w role. Judasz lojalnie ostrzega Mistrza, by Marię Magdalenę trzymał na dystans, bo kobieta ma fatalną reputację i to się może odbić na ich public relations. A ta biedna ex-jawnogrzesznica, wdzięczna za przygarnięcie do grona uczniów Proroka, wyznaje w nieziemsko śpiewnej kantylenie: „I don’t know how to love him”. Tymczasem w pałacu Piłata, Kajfasz stawia sprawę na ostrzu noża: albo Jezus zawiśnie na krzyżu, albo do cesarza pójdzie raport. I Ted Neeley śpiewa na finał: „Father, into your hands i commend my spirit…”. Aktorzy zdejmują kostiumy, pakują sprzęt do autobusu. Tylko na wzgórzu został samotny krzyż…
W Całym tym zgiełku (1979 r.) Roy Schneider, zapamiętały reżyser broadwayowski, próbuje uciec przed śmiercią (o zjawiskowej twarzy Jessiki Lange) w choreografię. A gdy pada ze zmęczenia, na nogi stawia go kolejna garść pigułek. Migotanie przedsionków, operacja, kolejny atak serca i wielki baletmistrz już rozumie: do tej pory był oczekiwany, teraz został zaproszony. Piękna śmierć uśmiecha się z oddali.
Można? Można!
 
 
 
 
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki