Hania była już osobą po czterdziestce. Zgłosili się w końcu po pomoc do kliniki naprotechnologii. Po niespełna roku Hania zaszła w ciążę. Po kilkunastu tygodniach euforii, w wyniku badań prenatalnych okazało się, że dziecko ma zespół Downa. Zadzwonili do mnie i spotkaliśmy się w jednej z krakowskich kawiarni, by o tym porozmawiać. To, co uderzyło mnie w ich postawie to fakt, że oni ani przez chwilę nie zakwestionowali swojego szczęścia, że mają dziecko. Emanowali zaufaniem. Ich największą obawą było, że okażą się kiepskimi rodzicami. Bali się, że mogą w jakikolwiek sposób to maleństwo zawieść.
Przyszedł dzień rozwiązania. Hanię przewieziono do szpitala. Ja byłem wówczas w Kalwarii Zebrzydowskiej. Gdy otrzymałem wiadomość, szybko poszedłem do kaplicy Matki Bożej. Po trzech godzinach dostałem telefon, wybiegłem z bazyliki. W słuchawce słyszałem głos Janka: „Mania już jest z nami. Hania urodziła. Już jest…”. Po chwili łamiącym się głosem dodał: „Zdrowa! Maleńka jest zdrowa”.
Od tamtego dnia minęło kilka lat. Gdy myślę dziś o tamtych chwilach, nie wiem, co mnie bardziej zdumiewa. To, że dokonał się cud i Mania urodziła się bez zespołu Downa, czy to, jak oni przyjęli fakt, że miała urodzić się chora. Dla nich szczęściem było po prostu nowe życie – niezależnie czy zdrowe, czy chore. Ufali i byli przekonani, że Boży plan względem nich jest najlepszym z możliwych, choć do końca go nie rozumieli.