Oto, co usłyszałem od niego, gdy skończył ją czytać: „Na imię miała Urszulka. Przyszedł dzień, gdy zaczęła słabnąć. Niknęła w oczach. Pojechaliśmy do szpitala. Lekarz kazał pozostać jej na oddziale. Wykonano szereg badań. Po kilku dniach wezwano mnie: «Panie Lucjanie – usłyszałem – pana córka ma nowotwór trzustki. Nic już nie jesteśmy w stanie zrobić. Jest za późno». Był we mnie sprzeciw, bunt, niezgoda na to wszystko. I choć Urszulka każdego dnia gasła w oczach, ja wciąż nie dopuszczałem do siebie faktu, że ona odchodzi. Śmiałem się przez łzy, planowałem z nią wyjazd na kajaki, górskie wędrówki, a ona już nie miała siły nawet ze mną rozmawiać, tuląc jedynie medalion z Matką Bożą Cygańską, który otrzymała od swej mamy Emilii. Co wieczór prosiła mnie, bym przeczytał jej fragment z Pisma Świętego. Nadszedł w końcu 14 września, dźwięk aparatury poinformował mnie, że stało się to, co dla ojca może być najgorsze. Urszulka odeszła. Dołączyła do swojej matki. Moje dziecko umarło. Wszystkie znaki mówiły mi, że ten dzień jest blisko. Że Urszulka umrze. Ale ja wolałem planować przyszłość, niż wykorzystać ten wspólny czas z nią jak najlepiej. Nie wierzyłem nikomu i niczemu, myśląc że ten dzień nie nadejdzie. Z tym kojarzy mi się ta Ewangelia. Z moim osobistym końcem świata. Wiedziałem wcześniej. Widziałem znaki. Ale nie uwierzyłem, bo za bardzo byłem zapatrzony w siebie. Obym następnym razem na czas przejrzał na oczy”.