Ojciec Marioli zmarł w kwietniu w koszalińskim Szpitalu Wojewódzkim. Nie było możliwości czuwania przy nim ani obecności w chwili śmierci. – Tata zmarł w czasie największych obostrzeń. Nie było pożegnania w kaplicy na cmentarzu, nie było Mszy św. – opowiada mieszkanka Koszalina. – Krótka modlitwa przy grobie. Był ksiądz, pracownicy zakładu pogrzebowego i pięć osób z rodziny. Tylko ja mogłam sprawdzić, czy w trumnie faktycznie jest nasz ojciec.
Pandemia od kwietnia przyspieszyła. W koszalińskim szpitalu zajęte są teraz wszystkie miejsca na oddziale zakaźnym. Ludzie są leczeni kardiologicznie, neurologicznie, onkologicznie. A przy tym rodzą się i umierają. Każdy oddział powinien mieć wytypowaną salę (możliwie najbliżej wyjścia), gdzie można pożegnać odchodzącego bliskiego. Rzeczniczka szpitala Marzena Sutryk informuje, że w pożegnaniu mogą uczestniczyć tylko dwie osoby z rodziny. Muszą założyć maseczki, przyłbice, czepki, obuwie ochronne, rękawiczki. Obowiązuje dezynfekcja rąk. Pożegnanie może trwać maksymalnie 15 minut. Tak – technicznie – w połowie października wygląda możliwość odwiedzenia umierającego bliskiego.
– Wiem, jakie to musi być ciężkie dla rodziny. Sama przez to przeszłam. To tak, jakbyś żegnał stary mebel – mówi Mariola.
Ksiądz Piotr Liwiński, kapelan ze Szpitala Wojewódzkiego w Koszalinie, przyznaje, że zmieniła się także jego posługa. – Absolutnego zakazu nie miałem nigdy. Teraz, jeśli pacjent jest w krytycznym stanie, mogę go odwiedzić, udzielić sakramentu chorych.
Czasem trudno zdążyć
Pandemia spowodowała, że nie ma możliwości odwiedzania chorych w koszalińskim Hospicjum im. św. Maksymiliana Kolbego. Można telefonować. Zdarza się też, że rodziny piszą listy. Pokoje pacjentów są na parterze, więc bliscy mogą porozmawiać także przez uchylone okno.
Dla wielu osób brak możliwości towarzyszenia choremu jest trudny do zniesienia. Nie protestują, nie złorzeczą. Raczej próbują wymuszać, pytają: a może dałoby się coś zrobić? Grażyna Zięba, dyrektorka hospicjum, wspomina starszego pacjenta, który trafił do placówki w lecie. – Żona bardzo chciała przy nim być. Nalegała, żeby złagodzić zakaz. Była bardzo rozżalona. Mężczyzna zmarł, a ja szczególnie zapamiętałam to małżeństwo.
Zdarza się, że jest odwrotnie: rodzina nie zabiega o kontakt z pacjentem. Niektórym na tym nie zależy. Różne są sytuacje.
Śmierć pacjentów, z którymi relacja jest bardziej osobista, najmocniej zapada w pamięć. – Bywa, że po południu z kimś żartuję, poplotkujemy sobie, snujemy plany. A rano dowiaduję się, że ta osoba w nocy odeszła. Wtedy czuję się szczególnie zdołowana – przyznaje dyrektorka. – Choć kiedy przyszłam tu do pracy, starałam ułożyć sobie w głowie, że śmierć będzie nam towarzyszyć, muszę to zaakceptować.
Bywa, że śmierć następuje nagle i nie ma możliwości uprzedzenia krewnych. Tak bywało przed pandemią: zdarzało się, że bliscy nie byli w stanie zdążyć na czas. – Często pytali, czy umierający bardzo cierpiał i czy przekazał jakieś informacje rodzinie – przyznaje psycholog Elżbieta Walczak, przez wiele lat związana z koszalińskim hospicjum.
Wspomina młodą kobietę, która nie zdążyła pożegnać umierającej w hospicjum matki. – Starsza pani do ostatnich chwil życia była świadoma. Rozmawiała o powrocie do domu, planowała, co zrobi w ogrodzie – opowiada pani psycholog. – Kryzys przyszedł kilka godzin przed zgonem. Wszyscy byliśmy zaskoczeni. Szłam do jej pokoju, ale zatrzymałam się przy nowo przyjętym pacjencie. Chwilę potem dowiedziałam się, że pacjentka zmarła. Miałam wyrzuty sumienia.
Córka spóźniła się pół godziny. Była w szoku, obwiniała siebie. Dopiero po czasie można było nawiązać z nią rozmowę. – To właśnie była śmierć, którą się zapamiętuje. Pacjentka pogodna, z poczuciem humoru. Pod koniec życia pojednała się z bratem. Pośredniczyłam w tym pojednaniu – dodaje dyrektorka hospicjum.
Teraz nie ma odwiedzin, pacjentów jest też mniej niż dawniej. Rodziny chcą same opiekować się chorym, a kiedy już decydują się na hospicjum, trzeba czekać na wynik testu na COVID. – Niektórzy chorzy umierają, zanim zdążymy ich przyjąć – mówią w hospicjum.
Ja nie chcę umierać
Rozmowy o śmierci prawie nigdy nie są łatwe. Potwierdza to ks. Liwiński. – Wcześniej, gdy mogłem częściej odwiedzać chorych, zdarzały się różne rozmowy. Pamiętam młode małżeństwo z małym dzieckiem. Matka zachorowała na raka, lekarze nie dawali jej szans. Była bardzo zbuntowana, choć podchodziła do sytuacji z wiarą. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Bóg tak ją doświadcza. Miała tylko jedno pragnienie, żeby jeszcze trochę pożyć i odchować dziecko.
Ksiądz Piotr od dwóch lat jest kapelanem także w domowym hospicjum dla dzieci w Koszalinie. Przyznaje, że na początku było to bardzo ciężkie doświadczenie. – Z czasem zauważyłem, że te rodziny inaczej podchodzą do choroby i tajemnicy śmierci. Rodzice są bardziej dojrzali, bardziej pogodzeni z sytuacją.
Pamięta kilkunastoletnią, pogodną dziewczynę, którą odwiedzał regularnie. – Była już bardzo słaba. Spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała: „Ja nie chcę umierać”. Rozmawiałem już z wieloma dziećmi z tego hospicjum, ale te słowa zostaną we mnie do końca życia.
Tu pochowali moją mamę
Obcowanie ze śmiercią może mieć jeszcze inne oblicza. Jak radzić sobie z bólem, jeśli nie ma możliwości dotarcia na pogrzeb bliskiego? Ola mieszka w Irlandii. Kiedy w Polsce umarła jej babcia, zdobyła bilet, żeby dotrzeć na pogrzeb. Ale dzień przed odlotem dopadło ją przeziębienie. – Wiedziałam, że w czasie pandemii z temperaturą nie wpuszczą mnie do samolotu. Musiałam zrezygnować. Płakałam z żalu – opowiada. – Cztery lata temu umarł dziadek, wtedy też nie dotarłam na pogrzeb, bo nie było połączenia lotniczego. Nie mogłam pożegnać ukochanych mi osób.
Ola ma znajomych w Irlandii, którzy z obawy przed koniecznością odbycia kwarantanny rezygnowali z wyjazdu do Polski na pogrzeb najbliższych krewnych. – Znam tę sytuację z autopsji. Kilka tygodni temu zmarła moja babcia. Też mamy rodzinę za granicą. Nie mogli przyjechać – dodaje ks. Piotr Liwiński. – Sam nie zdążyłem się z nią pożegnać przed śmiercią. Było ciężko, ale mam świadomość, że śmierć to nie jest rozstanie na zawsze.
Czasem przeszkodą nie jest ani odległość, ani pandemia. Krzysztof zdążył pożegnać swoją matkę, ale nie był na pogrzebie. – Mama pod koniec lipca skończyła 90 lat. Wyprawiliśmy jej huczne urodziny. Wyjątkowo dobrze się czuła – wspomina. – Ale potem słabła z każdym dniem. Trzeba było ją zmuszać, żeby wypiła łyżkę wody. Miała problemy z przełykaniem nawet rozdrobnionej zupy.
Lekarze nie pozostawiali złudzeń. Mówili, że odejście mamy to kwestia dni, może nawet godzin. – 16 września od rana czuwaliśmy przy niej w domu całą rodziną. Już nie otwierała oczu, męczyła się. Spała, ale miała płytki oddech. Umarła o 20.30.
Kiedy zaczęły się przygotowania do pogrzebu, Krzysztof sam źle się poczuł. Odezwały się komplikacje po niedawno przebytym zabiegu. – Nie poszedłem do lekarza, bo bałem się, że skieruje mnie do szpitala. W sobotę nad ranem było już fatalnie, miałem krwotok, trafiłem do szpitalnego oddziału ratunkowego w Koszalinie. Zaczął się wyścig z czasem, bo o godzinie 13.00 miał być pogrzeb.
Prosił lekarzy, żeby postawili go na nogi. Powiedzieli, że na własną odpowiedzialność może opuścić szpital, powtarzali jednak, że ryzyko jest ogromne. Na wszelki wypadek, gdyby konieczna była transfuzja, postanowili oznaczyć mu grupę krwi. Dwie godziny przed pogrzebem skapitulował – postanowił, że nie pojedzie.
Jakiś staruszek dochodził do siebie po krwotoku, pilnowany przez policjantów młodzieniec z połamanymi żebrami pytał, ile miał alkoholu we krwi, gdy spowodował wypadek, starsza kobieta majaczyła z bólu. – I wśród nich ja. Przybity i zrezygnowany – wspomina. – Wiedziałem, że zjechała się rodzina, byli sąsiedzi i znajomi. A ja, jako jedyny syn odprowadzanej na miejsce wiecznego spoczynku mamy, siedziałem na szpitalnym korytarzu.
Po kilku dniach pojechał na cmentarz. – Patrzyłem na grób i nie mogłem uwierzyć, że tam leży moja ukochana matka. Wciąż nie mam pewności, że ona została pochowana. Czasem myślę jednak, że nic nie dzieje się bez powodu. Widok zamykanej trumny byłby dla mnie trudny do zniesienia.
Trzeba cieszyć się każdą chwilą
Elżbieta Walczak uważa, że ta sytuacja pokazuje, jak ważny jest udział w ceremonii pogrzebowej. Bo w ten sposób symbolicznie można się pożegnać z bliskim. Uczestnictwo w pogrzebie, wspólne przeżywanie bólu po stracie, może przynieść ukojenie. Obecność rodziny, przyjaciół, znajomych daje przekonanie, że nie jesteśmy sami. – Jest to też pewien rodzaj domknięcia czyjegoś życia – dodaje.
Co zrobić, jeśli w pogrzebie nie można uczestniczyć? Niektórym pomaga otaczanie się rodziną, przyjaciółmi, inni wolą pobyć w samotności. Osoby głęboko wierzące znajdują ukojenie w modlitwie. – Mnie po śmierci mojej mamy, którą długo opłakiwałam, ulgę przynosiło pisanie listów. Czułam, że ona je czyta, że jest gdzieś blisko i wie, co chcę jej powiedzieć – tłumaczy pani psycholog, wskazując kolorową papeterię leżącą na półce w jej pracowni. – Dzieci, z którymi pracuję po stracie bliskich – rodziców czy rodzeństwa – też piszą listy. Potem często wkładają je do trumny. To jeden ze sposobów oswajania żalu.
Dorośli, którzy nie mogli pożegnać swojego bliskiego, muszą znaleźć własny sposób na radzenie sobie z bólem po stracie. Czasem potrzebny bywa psycholog.
– Dziś, mając za sobą osobiste przeżycia i dodatkowo czerpiąc doświadczenie z pracy w hospicjum, wiem, że trzeba celebrować chwile, cieszyć się każdym dniem spędzonym z ukochaną osobą. Trzeba czerpać radość z drobnych rzeczy, bo przecież ludzkie życie składa się z miliona drobiazgów – twierdzi pani psycholog.
Przepracować żal po stracie
Tylko człowiek, który doświadczył śmierci kogoś bliskiego, jest w stanie zrozumieć ból po stracie. Każdy jednak przeżywa żałobę na własny sposób. – Żałoba jest nam potrzebna. Żal po śmierci bliskiej osoby musi być przepracowany, żebyśmy mogli wrócić do normalnego życia. Konsekwencją tego, że odpowiednio nie przeżyjemy żałoby, może być zamknięcie się na bliskość z innymi, a nawet na samego siebie – ostrzega Elżbieta Walczak.
Jak dobrze, po chrześcijańsku przeżyć żałobę? – Trzeba zawierzyć Panu Bogu. Pamiętać, że Bóg nie zabiera ludzi, tylko ich przyjmuje do siebie – tłumaczy ks. Piotr Liwiński. – Żal jest potrzebny, żeby z innej perspektywy spojrzeć także na swoje życie.
Żałoba ma swoją kolejność. Najpierw jest szok i – czasem – zamrożenie emocji. Potem przychodzi bunt, obwinianie Boga, lekarzy, a często i samego siebie. W końcu jest żal, czasem lęk i wielkie poczucie osamotnienia. Moment, w którym żałoba mija, następuje wtedy, kiedy przestaje ona absorbować całą naszą uwagę. Nie chodzi o to, żeby zapomnieć i nie tęsknić, bo to jest niemożliwe. Znajdujemy dla zmarłego w naszej pamięci inne miejsce. I zaczynamy na nowo czerpać przyjemność z życia: dostrzegamy jego kolory, robimy plany.
Jak jednak przepracować żałobę, kiedy nie pożegnało się bliskiego? To może być o wiele bardziej trudne zadanie.
Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.