Logo Przewdonik Katolicki

Dwa rynki pracy

Piotr Wójcik
Na umowach czasowych pracują głównie ludzie młodzi. Wśród pracowników poniżej 24. roku życia zatrudnionych jest na nich aż 60 proc. Polaków fot. Kzenon/Adobe Stock

W Polsce istnieją dwa rynki pracy: jeden względnie stabilny i bezpieczny, drugi pełen niepewności i pozbawiony zabezpieczenia. Przez lata tolerowaliśmy tę sytuację, dziś pandemiczny kryzys wystawia nam za to rachunek.

Gdy na początku XXI w. polska gospodarka przechodziła trudne chwile, a społeczeństwo musiało mierzyć się z kilkunastoprocentowym bezrobociem, wielu Polaków wzięłoby każdą pracę w ciemno – zgodnie z zasadą „jaka by nie była, byleby była”. Gdy rządzący postanowili zaradzić temu problemowi, wprowadzając alternatywne formy zatrudnienia, dużo bardziej elastyczne – czytaj: mniej stabilne – nie natknęli się więc na znaczący opór społeczny. Rząd mógłby się potencjalnie obawiać wciąż jeszcze silnych wtedy związków zawodowych, jednak dokonał pewnego rodzaju majstersztyku. Mianowicie zliberalizował warunki zatrudnienia w Polsce kuchennymi drzwiami: pozostawił względnie sztywny kodeks pracy, jednak umożliwił zatrudnianie na umowach regulowanych jedynie bardzo liberalnym kodeksem cywilnym. Zatrudnieni na etatach pracownicy uzwiązkowionych zakładów nie musieli więc się obawiać o swoje warunki pracy, a bezrobotni bardzo chętnie z tych nowych form zaczęli korzystać.
Niestety, obie grupy nie zdawały sobie sprawy, że tą milczącą zgodą podcinają gałąź, na której siedzą. Umowy-zlecenia i o dzieło błyskawicznie zaczęły dokonywać ekspansji na polski rynek pracy. Zaczynający karierę zawodową młodzi Polacy nie mieli innych ofert do wyboru niż umowy-zlecenia lub o pracę tymczasową, oferowaną przez prywatne agencje pośrednictwa. Pracownicy etatowi musieli zaś powściągnąć swoje roszczenia, gdyż mieli z tyłu głowy, że zaraz sami mogą skończyć tak jak ci pierwsi.
Przez lata staraliśmy się nie spoglądać na negatywne konsekwencje koegzystowania tych dwóch rynków pracy. Kłopoty systemu ubezpieczeń społecznych miały nadejść dopiero za parę dekad, a obecni prekariusze, czyli pracujący na tak zwanych nietypowych formach zatrudnienia, pocieszali się, że choć mogą ich w każdej chwili zwolnić, to mają nieco więcej „na rękę”. A to dzięki znacznie niższym lub wręcz zerowym składkom, zależnie od typu umowy. Pandemia koronawirusa zweryfikowała jednak naszą krótkowzroczność i z tamtymi zaniedbaniami będziemy musieli zmierzyć się znacznie wcześniej.

Ciężki los prekariuszy
Obecnie polski rynek pracy jest jednym z najmniej stabilnych w Europie. 22 procent zatrudnionych pracuje na tzw. umowach czasowych, do których należą zarówno umowy cywilnoprawne, jak i umowy o pracę na czas określony. Te drugie nie są wiele lepsze. Co prawda zapewniają pełny zakres ubezpieczenia społecznego, jednak nie dają gwarancji zatrudnienia na dłuższy okres, a więc uniemożliwiają chociażby wzięcie kredytu na mieszkanie. Spośród krajów UE jedynie w Hiszpanii wyższy jest odsetek pracujących na kontraktach terminowych. Jeszcze na początku XXI w. pracowało na nich zaledwie kilka procent Polek i Polaków, jednak już po kilku latach odsetek ten zaczął dochodzić do 30 proc. Na umowach czasowych pracują głównie ludzie młodzi. Wśród pracowników poniżej 24. roku życia zatrudnionych jest na nich aż 
60 proc. populacji. Wyłącznie na umowach cywilnoprawnych zatrudnionych jest ponad milion osób w Polsce. Najtrudniejsza jest sytuacja pracowników, których umowy są krótsze niż trzy miesiące. Stanowią oni 3,5 proc. zatrudnionych nad Wisłą – tylko w siedmiu krajach UE takich osób jest więcej.
Jakub Sawulski z Polskiego Instytutu Ekonomicznego podczas debaty ekspertów na temat dualizmu naszego rynku pracy zaprezentował negatywne skutki dla zatrudnionych na umowach czasowych, opierając się przy tym na szeregu badań. Według nich pracujący na takich umowach rzadko przechodzą na stałe etaty. Są za to bardziej narażeni na bezrobocie, co wynika z faktu, że takie umowy łatwiej rozwiązać. Pracowników czasowych dotyka też często dyskryminacja płacowa – pracodawcy płacą im mniej, gdyż nie zamierzają inwestować w pracowników, którzy z definicji są u nich jedynie na chwilę. Z tego samego powodu rzadziej też są wysyłani na szkolenia zawodowe. Mimo to są oni często przeładowani pracą, gdyż chcą wykorzystać czas zatrudnienia do maksimum, obawiając się zwolnienia i braku dochodów. To przepracowanie odbija się na ich kondycji psychicznej i fizycznej. Pracownicy czasowi wstrzymują się też z decyzją o założeniu rodziny, gdyż tkwią w tzw. pułapce tymczasowości. Są niejako zawieszeni między pracą a ryzykiem bezrobocia.

Bezwzględny koronakryzys
Z powodu tej niestabilnej specyfiki kontraktów terminowych obecny pandemiczny kryzys gospodarczy uderzył przede wszystkim w prekariuszy oraz osoby młode, częściej pracujące na umowach czasowych. Od stycznia tego roku zatrudnienie wśród osób pracujących na umowach cywilnoprawnych spadło o 6 proc. Spadek zatrudnienia wśród pracowników etatowych był trzykrotnie niższy. O 2 proc. wzrosła za to liczba samozatrudnionych, czyli osób fizycznych prowadzących działalność gospodarczą, którzy nikogo nie zatrudniają. Można więc przypuszczać, że zakładanie firmy stało się sposobem na walkę z bezrobociem wśród pracujących na umowach cywilnoprawnych. Lub też część pracowników jest wypychana na samozatrudnienie przez pracodawców. A przymusowe samozatrudnienie także jest przejawem tzw. prekaryzacji rynku pracy, gdyż jest równie niestabilne co umowy-zlecenia czy dzieła.
W polskich urzędach pracy pojawiło się sporo nowych bezrobotnych, choć na szczęście mniej, niż przypuszczano. Jednak nowi bezrobotni rekrutują się głównie z najmłodszych grup wiekowych – liczba bezrobotnych wśród osób poniżej 30. roku życia wzrosła aż o 23 proc. Czyli 2,5 razy bardziej niż wśród osób powyżej 50. roku życia. Młodych, pracujących na umowach czasowych, było po prostu najłatwiej zrzucić z pokładu w burzliwe wody kryzysu.
Co gorsza, prekaryjne zatrudnienie może przyczynić się do pogorszenia sytuacji pandemicznej. Pracujący na umowach o dzieło w ogóle nie mają zwolnienia chorobowego, a na umowach -zlecenie przysługuje jedynie 80 proc. płacy minimalnej. Część samozatrudnionych także nie może przejść na L-4, gdyż składki chorobowe nie są w ich przypadku obowiązkowe. Możemy więc przypuszczać, że wielu pracujących na nietypowych formach zatrudnienia będzie przychodzić do pracy, będąc chorym. W sytuacji pandemii groźnego wirusa mamy więc całkiem liczny segment zatrudnienia, któremu nie przysługuje taka ochrona socjalna w trakcie choroby jak pozostałym. Potencjalnie może mieć to fatalne konsekwencje.

Czas z tym skończyć
Za dalsze utrzymywanie sytuacji, w której istnieją w Polsce de facto dwa rynki pracy, przyjdzie nam srogo zapłacić. Brak pełnego ubezpieczenia chorobowego miliona pracowników w obliczu wyzwania, jakim jest nowy wirus, stwarza olbrzymie ryzyko. To także zagrożenie dla systemu emerytalnego, gdyż ten milion osób nie wypracuje sobie składek wystarczających na emeryturę. Pierwszym krokiem powinno być więc pełne oskładkowanie umów-zleceń oraz umów o dzieło, by zatrudnieni w ten sposób mieli zapewnioną regularną ochronę przed ryzykiem utraty pracy, choroby i starości. Dzięki temu spadnie też motywacja do stosowania tego rodzaju umów, gdyż nie będą one już tańsze.
W następnej kolejności należy stopniowo ograniczać możliwość stosowania kontraktów terminowych, by finalnie były one możliwe jedynie w szczególnych sytuacjach, np. pojedynczych i krótkich zleceń na wykonanie nieskomplikowanej pracy. By przepisy te były egzekwowane, należy też odpowiednio uzbroić Państwową Inspekcję Pracy, by inspektorzy mogli administracyjnie decydować o zamianie nieprzepisowych zleceń na etaty. O tych wszystkich rozwiązaniach mówi się już od lat, jednak kolejnym ekipom rządzącym brakowało konsekwencji lub odwagi. A jak każdy dorosły człowiek wie, za przymykanie oczu na patologie po pewnym czasie się płaci.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki