W czerwcu 2019 r. Polska żyła dramatyczną i zupełnie nieprawdopodobną historią. Pod Nowym Tomyślem podczas pracy polegającej na produkcji trumien zasłabł 36-letni Ukrainiec. Gdy pracownicy zgłosili to właścicielce i poinformowali ją, że trzeba wezwać pogotowie, ta czym prędzej odesłała wszystkich do domu i zabroniła powiadamiać kogokolwiek. Następnie, zamiast wezwać ratowników medycznych, „zapakowała” mężczyznę do samochodu i wywiozła do lasu. Tam, pozostawiony sam sobie, oczywiście zmarł. Ciało, 130 km od zakładu, znalazł przypadkowo leśnik. Właścicielka firmy szybko trafiła do aresztu. Dlaczego zachowała się tak nielogicznie i sama napytała sobie biedy? Otóż obawiała się, że przy okazji wyjdą na jaw skandaliczne warunki zatrudnienia w jej przedsiębiorstwie. Wasyl i jego koledzy pracowali na czarno, poza tym w zakładzie pracy panowało bardzo wysokie zapylenie oraz zbyt wysoka temperatura. Właścicielka wolała więc wywieźć mężczyznę do lasu i narazić się na odpowiedzialność karną, niż ponieść koszty doprowadzenia swojego zakładu do porządku.
Na pół gwizdka
Cała historia miała miejsce zaledwie półtora roku temu, w szczycie koniunktury i podczas historycznie dobrej sytuacji na polskim rynku pracy. Warunki zatrudnienia w wielu polskich firmach wciąż są urągające godności człowieka, co jest prawdopodobnie tak głęboko zakorzenioną praktyką, że do jej wyrugowania potrzeba nie kilku, ale co najmniej kilkunastu lat doskonałej sytuacji gospodarczej. Część polskich pracodawców być może nie pozwoliłaby sobie na zamianę swoich firm w „obozy pracy”, gdyby wiedziała, że przestrzegania prawa pilnują skuteczne i aktywne instytucje. Niestety, jest wręcz przeciwnie. Związki zawodowe w Polsce funkcjonują głównie w największych przedsiębiorstwach, w których do łamania kodeksu i tak dochodzi stosunkowo rzadko. Sądy pracy działają opieszale, więc pracownicy niechętnie kierują do nich swoje sprawy, obawiając się, że wyrok zapadnie tak późno, że wnioskodawca zdąży już zapomnieć, o co w ogóle chodziło. Niezbyt przekonująco działa także kluczowa instytucja chroniąca prawa pracownicze, czyli Państwowa Inspekcja Pracy.
Publikowane co roku sprawozdania z jej działalności wskazują, że staje się ona coraz mniej aktywna i skuteczna. W 2019 r. PIP przeprowadziła 73 tys. kontroli, z czego 40 proc. była reakcją na zgłoszenia poszkodowanych, a jedynie 60 proc. było działaniami podjętymi z własnej inicjatywy. Liczba przeprowadzanych kontroli właściwie od lat regularnie spada. Jeszcze w 2003 r. przeprowadzono ich ponad 100 tys., a na koniec pierwszej dekady XXI wieku 95 tys. Pięć lat później już jedynie 88 tys., a w 2018 r. równe 80 tys. Mówimy więc o ograniczeniu aktywności PIP o prawie jedną czwartą w zaledwie dekadę.
Żeby zobrazować skalę działalności PIP wystarczy porównać ją z liczbą przedsiębiorstw. W 2019 r. skontrolowano w sumie 58 tys. podmiotów (w niektórych firmach przeprowadzono więcej niż jedną kontrolę), choć cztery lata wcześniej było ich 71,5 tys. Tymczasem w całym kraju działa 600 tys. mikroprzedsiębiorstw zatrudniających więcej niż jedną osobę i kolejne kilkadziesiąt tysięcy firm zatrudniających więcej niż dziewięć osób. Żeby trafić na inspektorów pracy, trzeba mieć wyjątkowego pecha. Lub łamać kodeks pracy w sposób niezwykle bezczelny i niemal jawny. Karząca ręka PIP sięga co najwyżej dużych przedsiębiorstw, niestety jest już za krótka, żeby dosięgnąć głębiej, by ochronić 4 miliony pracowników zatrudnionych w mikroprzedsiębiorstwach. W których do łamania prawa pracy dochodzi najczęściej.
Niewidzialni na śmieciówce
Jednym z największych problemów polskiego rynku pracy jest nadużywanie umów cywilnoprawnych. Państwowa Inspekcja Pracy ma tym zakresie istotną rolę, gdyż jej inspektorzy mogą sprawdzić, czy rodzaj zatrudnienia odpowiada stosunkowi pracy (wtedy powinna zostać zawarta umowa etatowa), czy niekoniecznie i umowa cywilnoprawna jest jednak zgodna z przepisami. Jeszcze w 2018 r. w wyniku kontroli PIP zawarto niecałe 15 tys. umów o pracę – tj. przekształcono na nieistniejące umowy cywilnoprawne lub zawarto umowy z pracownikami zatrudnionymi na czarno. Jednak w ubiegłym roku w wyniku działań inspekcji pracy zawarto zaledwie 4 tys. umów o pracę. To ponad trzy razy mniej niż rok wcześniej i dwa razy mniej niż w 2015 r.
Tymczasem według danych GUS i ZUS zatrudnienie na umowach-zleceniach oraz o dzieło rośnie. W 2017 r. wyłącznie na takich umowach pracowało 800 tys. osób, jednak rok później było już ich 1,1 mln. Kilkaset tysięcy osób pracuje jako samozatrudnieni wykonujący zlecenia tylko od jednego podmiotu, więc także oni powinni mieć zawarte umowy o pracę. Mówimy więc o rekordowej grupie 1,5 mln pracowników nieetatowych. Przekształcenie w etaty zaledwie 4 tys. umów to wyraz niezwykłej bierności inspekcji pracy.
Ma ona również na celu prowadzić działania zmierzające do poprawienia poziomu bezpieczeństwa w zakładach pracy oraz wypłacania zaległych pensji. W 2019 r. inspektorzy pracy doprowadzili do likwidacji 60 tys. zagrożeń życia lub zdrowia w polskich firmach. W 2015 r. takich przypadków było 71 tys. W tym samym czasie doprowadzono także do wypłaty 218 mln zł zaległych pensji. W 2019 r. działania PIP doprowadziły już jedynie do wypłaty pracownikom czterokrotnie mniejszej kwoty. W tych dwóch obszarach w ostatnich latach bez wątpienia nastąpił progres, więc sam spadek wyegzekwowanych kwot oraz usuniętych zagrożeń nie dziwi. Pytanie jednak, czy ten progres był aż czterokrotny. Można w to wątpić.
Braki kadrowe
O problemach PIP donosiły od lat związki zawodowe, jak i sami pracownicy inspekcji. Ich postulaty sprowadzały się do dwóch kwestii. Pierwszą z nich jest wzmocnienie kadrowe instytucji. W latach 2015–2018 liczba wszystkich pracowników PIP spadła z 2768 do 2620 osób, a liczba inspektorów pracy, czyli kluczowych pracowników przeprowadzających kontrole, spadła z 1557 do 1492. Nic więc dziwnego, że aktywność PIP z roku na rok maleje. Po prostu coraz mniej osób może wykonywać jej ustawowe działania. W tym roku doszedł jeszcze problem ze zwolnieniami chorobowymi. W pewnym momencie jedna czwarta pracowników inspekcji przebywała na L-4.
Drugą kwestią jest nadanie większych uprawnień inspektorom pracy. Przykładowo w okresie pandemii nie mieli oni uprawnień do kontrolowania zakładów pracy w sprawie wyposażenia pracowników w środki ochrony osobistej. Inspektorzy nie mogą także jednostronnie przekształcać umów cywilnoprawnych w etaty. Mogą jedynie zagrozić skierowaniem sprawy do sądu, jeśli obie strony umowy dobrowolnie nie podpiszą nowej umowy w reakcji na kontrolę PIP. To bez wątpienia ogranicza skuteczność inspekcji w walce z „uśmieciowieniem” polskiego rynku pracy. Inspektorzy mogą też oczywiście nakładać grzywny, jednak są one niewysokie. Wynoszą maksymalnie 2 tys. złotych lub 5 tys. w przypadku recydywistów. Dla większych firm taka grzywna nie jest żadnym straszakiem.
Według najnowszej edycji Global Rights Index, pokazującego skalę łamania praw pracowniczych na świecie, Polska trafiła do grupy trzeciej: „regularne łamanie praw pracowniczych”. Wspólnie m.in. z Rosją, Węgrami i Argentyną. Zdecydowana większość państw UE trafiła do grupy pierwszej lub drugiej (sporadyczne lub powtarzające się łamanie praw). Pod względem przestrzegania kodeksu pracy przypominamy więc bardziej Europę Wschodnią lub Amerykę Południową niż Zachód kontynentu. Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy jest właśnie słabość inspekcji pracy w Polsce.