Święty Jan, specjalista od życia wiecznego. To właśnie w jego Ewangelii znajdziemy zapewnienia Jezusa, że przyszedł dać nam życie w obfitości (J 10). Że daje pokarm dający życie (J 6). Że każdy, kto w Niego wierzy, choćby i umarł żyć będzie (J 11). Umiłowany uczeń Jezusa rozpoczyna swoją księgę od słów, że to, co zaistniało w Nim, było życiem (por. J 1), a kończy słowami, że spisał ją, abyśmy wierzyli, że Jezus jest Chrystusem, Synem Bożym, oraz abyśmy wierząc mieli życie w Imię Jego (por. J 20, 31). Janowe życie to zoe. To greckie słowo odnosi się do życia niezniszczalnego, Bożego, wiecznego, niepodlegającego zepsuciu. To coś więcej niż bios i psyche. Jak owe zoe osiągnąć?
W Ewangelii według św. Jana czytamy: „A życie wieczne polega na tym, aby wszyscy poznali Ciebie, jedynego, prawdziwego Boga i Tego, którego posłałeś – Jezusa Chrystusa” (J 17, 3). Życie wieczne polega na poznaniu Boga. I absolutnie nie chodzi o umiejętność wymienienia faktów z życia Jezusa, omówienia cudów, których dokonał, przedstawienia listy uzdrowień i wskrzeszeń. Chodzi o poznanie, które ma związek nie tylko z intelektem, ale także z sercem. Jest rodzajem doświadczenia, doznania miłości, które wypływa z serca, ale zarazem oświetla umysł. W tym sensie mówimy, że wiara jest rzeczywistą „relacją” i „spotkaniem”. Bo nawet jeśli nie mamy okazji spotykać Jezusa fizycznie – przynajmniej nie tak jak spotykali go apostołowie – to jednak rodząca się w naszym wnętrzu realna więź, głębokie poczucie przynależności do Boga, nie jest czymś, co ktoś nam narzuca, ale co przychodzi do nas samo. Rodzi się pod wpływem świadectwa życia i nauki Kościoła, z Pismem Świętym na czele, ale jest jednocześnie darem, przeżyciem. Tak przynajmniej musi być w tym, co nazywamy momentem nawrócenia. Potem bywa różnie, ale nigdy nie tracimy jakiejś wewnętrznej tęsknoty za Miłością, której doznanie przekroczyło swoją siłą wszelkie inne doświadczenia ludzkiego doświadczenia, nawet najbardziej namiętnych zakochań czy najlepszych przyjaźni.
Życie znaczy rozwój
Poznanie Boga jest więc zawsze spotkaniem bardzo osobistym z Jezusem, w którym odkrywamy Boga. On jest bramą, która prowadzi nas dalej, do wnętrza Trójcy Świętej. Nie chodzi więc o poznanie, które nastąpi, gdy staniemy z Bogiem twarzą w twarz. Owszem, wtedy nastąpi pełnia poznania. Ale to poznanie zaczyna się tu i teraz. A tym samym tu i teraz zaczyna się życie wieczne. Odkrycie właśnie tej prawdy bardzo mnie zaskoczyło. Jednocześnie bardzo uradowało. Moje życie wieczne nie rozpocznie się po śmierci. Ono rozpoczęło się wraz z „zakochaniem” w Jezusie.
To życie – jak każde życie – rozwija się. Wymaga jednak pokarmu, wymaga nieustannego zapraszania Jezusa do wszystkiego, co przeżywamy: „Ja jestem chlebem życia”. Dlatego każde przyjęcie Jezusa do naszego życia, szczególnie kiedy czynimy to podczas Eucharystii, jest życia wiecznego wzrostem.
Możemy więc śmiało powiedzieć: poznając Jezusa, mamy życie! Czyż to nie wspaniałe?! To takie proste, że aż nieprawdopodobne. Stąd czasami swoimi umysłami, a co smutniejsze, także sercami, tę prawdę zaciemniamy czy wręcz wykrzywiamy. Dzieje się tak zawsze wtedy, gdy myślimy o Bogu w kategoriach jakiejś idei czy – co gorsze – jak o kimś osobowym, kto świadomie mnie kontroluje i mi zagraża. Poznając Biblię, od samego jej początku do ostatniej strony, odkrywamy zupełnie co innego: Bóg bardzo, ale to bardzo pragnie wspólnoty z ludźmi. Pragnie naszego życia, nie śmierci. Życia, które nazywa wiecznym nie dlatego, że jest zwykłą nieśmiertelnością, ale dlatego że jest wspólnotą, więzią, wiecznie twórczą miłością.
Jakie znaczenie ma to dla codzienności? Po pierwsze, ciągle pojawiający się nowy sens życia, i to także tego życia, które Biblia określa słowem bios. Niekończące się powstawanie ze słabości, z grzechu, zniewolenia. W chwilach zwątpienia, osamotnienia, zmagania z przeciwnościami pojawia się światło nadziei, która sięga dalej niż ciemność, w której czasem wydaje się, że zostaliśmy przez kogoś zamknięci. Szczególnie odczuwalne jest to teraz w czasie pandemii. Od momentu kiedy człowiek zaczyna żyć Bożym życiem, napełniony jest wyjątkową energią, czy też lepiej powiedzieć: mocą Bożą. Radosnym odkryciem staje się to, że nie żyjemy z dnia na dzień. Perspektywa jest zdecydowanie dalsza. To już nie jest szara, monotonna codzienność. To jest kolejny dzień z wieczności.
Moi umierający rodzice
Tym, co dla mnie osobiście stało się największym błogosławieństwem, gdy śmierci musiałam przyjrzeć się bliżej, było towarzyszenie moim rodzicom w odchodzeniu z tego świata. Dzięki temu doświadczeniu zyskałam zupełnie nowe spojrzenie na śmierć. Bliskich i własną. Dzisiaj mogę powiedzieć, że wiara w życie wieczne sprawia, że nie boję się śmierci. Może jest pewien lęk przed chwilą śmierci, bo to przecież będzie coś nieznanego. Przeżytego ten jeden raz. Jedyne w swoim rodzaju doświadczenie. Ale nie ma we mnie lęku o to, co będzie dalej. Jest nadzieja, że miłosierny Bóg, z którym żyję w przyjaźni – nawet jeśli noszę w sobie to słabe bios – przyjmie mnie do swego królestwa, zgodnie z obietnicą. Nawet jeśli moje serce będzie musiało przejść drogę oczyszczenia w ogniu Jego miłości. Tak, nawet w tym, co nazywamy czyśćcem, ja już nie widzę nieuchronnej kary, ale drogę do światła, która wymaga wyzwolenia się z wszystkiego, co nadal zalega we mnie w postaci skrzętnie ukrytego egoizmu.
Moi rodzice zmarli w zaledwie czterech oddzielających daty śmierci miesiącach. To nie tak, że śmierć bliskich nie napełnia smutkiem. Owszem, nawet po kilku miesiącach, wciąż pojawiają się łzy. Ale to nie są łzy z powodu pustki i myślenia, że coś się definitywnie skończyło. To są łzy tęsknoty. Wewnętrznie pozostaje przekonanie, wiara, że znów się spotkamy. Wtedy gdy i dla mnie śmierć stanie się nie końcem, a jedynie przejściem. Przypominają mi o tym za każdym razem słowa z prefacji Mszy pogrzebowej: „Życie nasze zmienia się, ale nie kończy”.
Mojego tatę mogłam trzymać za rękę. Ale tak naprawdę miałam wrażenie, że jest już bardziej tam. Przekraczał niewidoczną granicę światów. Wyraźnie gasło w Nim bios, ale odczuwało się, że to nie koniec. Zapoczątkowana tu przyjaźń z Jezusem wchodziła w nowy wymiar: wieczne zoe. Śmierć mamy również przekonała mnie, że to, co zaczyna się tu, ma swój ciąg dalszy tam. Pod koniec życia często powtarzała, że „bardzo chce do swojego Jezusa”. Radością napełniała ją każda przyjęta Komunia – „pokarm na życie wieczne”. Kiedy zobaczyłam ją po śmierci, miała uśmiech na twarzy. Z pewnością pojawił się w chwili spotkania twarzą w twarz, z Tym, którego pokochała tu na ziemi i z Którym rozpoczęła wspólnotę życia.
Kiedy moim uczniom mówię o miłości Jezusa, życiu w obfitości, które nam daje, odkupieniu darowanym przez śmierć na krzyżu i zmartwychwstanie – milkną i słuchają. Dzieje się tak dlatego, że jesteśmy spragnieni tego, co daje Jezus. I ten przedsmak życia – nawet jeśli nie twarda wiedza –mówi nam najwięcej o tym, co tam spotkamy.