Logo Przewdonik Katolicki

Kwitnący Krzyż

Michał Golubiewski OP
fot. Zamurovic/Adobe Stock

Zdecydowanie częściej niż dawniej słyszę w kościele czy w „katolickim internecie”, że Bóg nas powołuje do szczęścia i osobistego spełnienia. W takim myśleniu można się niebezpiecznie zapędzić.

O szczęśliwym spełnieniu mówi się nie tyle w kategoriach jakiegoś „kiedyś”, w przyszłym życiu, ile już tu i teraz, w tym życiu. Trudno się z tym nie zgodzić, kiedy przypomnimy sobie słowa Jezusa zapisane w Ewangelii według św. Jana, że przyszedł On po to, by Jego owce „miały życie i miały je w obfitości”.
Jednocześnie jednak trzeba uważać, żeby w takim myśleniu nie pójść za daleko. Takie „zapędzenie się” w odczytywaniu chrześcijańskiego powołania do szczęścia widać na przykład w niektórych wspólnotach protestanckich (zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych), które głoszą „Ewangelię sukcesu” (Prosperity Gospel) czy „Ewangelię zdrowia i dobrobytu” (Health and Wealth Gospel). Grupy te w bardzo uproszczony sposób traktują zdrowie, powodzenie materialne i sukces jako wyraz Bożego błogosławieństwa i do nich dążą.

Stopniowe pogłębienie
Tymczasem już w Starym Testamencie widać wyraźnie, jak Pan Bóg prowadził Izraela od prostego przekonania, że „bogobojni nie zaznają biedy” (Ps 34, 10), a Boże błogosławieństwo oznacza zawsze dość łatwo uchwytne powodzenie w życiu, do głębszego rozumienia Bożych dróg. Wśród natchnionych Pism pojawiła się Księga Hioba, a w księdze Mądrości Syracha czytamy słowa: „Dziecko, jeżeli masz zamiar służyć Panu, przygotuj swą duszę na doświadczenia!” (2, 1). Zrozumiano lepiej, że szczęście płynące z bliskości z Bogiem nie pokrywa się do końca z tym, jak je rozumie świat.
Chyba ukoronowaniem biblijnego wprowadzania ludzi w tajemnice szczęścia z Bogiem jest Osiem błogosławieństw wypowiedzianych przez Jezusa w Kazaniu na górze. Bo w oryginale „błogosławieni” znaczy przecież także „szczęśliwi”. Czytamy, że szczęśliwi są ubodzy, cisi, ci którzy się smucą, miłosierni, prześladowani dla sprawiedliwości (Mt 5, 3–12)…
Kiedy więc słyszę gdzieś po raz kolejny, że Bóg powołuje mnie do szczęścia, przypominam sobie tajemnicze szczęście opisywane w błogosławieństwach i to, jak wcielał je w życie sam Jezus.

Słońce w deszczu
Jak rozumieć to szczęście, które obiecują błogosławieństwa? Czy smutni będą pocieszeni już na ziemi, czy dopiero w niebie? Kiedy ludzie cisi posiądą ziemię, a ci czystego serca będą oglądać Boga?
Napisano o tym całe książki. O tym, jak podarowane przez Boga szczęście zostaje rzeczywiście zapoczątkowane w człowieku już teraz, ale dopełni się w niebie; o tym, jak w naszym sercu „łaska jest zapoczątkowaniem chwały” (św. Tomasz z Akwinu).
Czasem jednak bardziej niż słowa przemawia obraz. Pamiętam, jak któregoś lata na wakacjach (bodajże w Kościerzynie na Kaszubach) trafiłem na dzień, kiedy co chwila następowały po sobie słońce i deszcz. Jednak najbardziej niezwykłe były te momenty, kiedy jednocześnie padał deszcz i szło się w słońcu.
Chrześcijańska wizja szczęścia ma w sobie coś z tego obrazu – trudności i radość, cierpienie i pokój mogą istnieć jednocześnie podobnie jak deszcz i słońce. O tym spotykaniu się przeciwieństw pisze św. Paweł w swoich listach: jako uczniowie Chrystusa jesteśmy „niby umierający, a oto żyjemy, jakby karceni, lecz nie uśmiercani, jakby smutni, lecz zawsze radośni, jakby ubodzy, a jednak wzbogacający wielu, jako ci, którzy nic nie mają, a posiadają wszystko” (2 Kor 6, 9–10). Są miejsca, gdzie Paweł podkreśla to, co trudne – „wszystkich, którzy chcą żyć zbożnie w Chrystusie Jezusie, spotkają prześladowania” (Tm 3, 12) – żeby w innych znów pokazać światło – „Radujcie się zawsze w Panu (…) Pan jest blisko!” (Flp 4, 4–5).
Życie, godząc te wykluczające się na pierwszy rzut oka doświadczenia, jest możliwe, jeśli pozostajemy w łączności z Chrystusem i jeśli – znów według mocnych słów Pawłowych – „nosimy nieustannie w ciele naszym konanie Jezusa, aby życie Jezusa objawiało się w naszym ciele”.

Gęstwina Krzyża
W świecie nastawionym na sukces nie zawsze jest łatwo pamiętać o chrześcijańskiej drodze, która ma być inna. Jezus przychodzi dać nam „życie w obfitości”, ale droga Jego uczniów jest podobna do Jego drogi, bardzo jasno o tym powiedział: „Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje!” (Łk 9, 23). Tajemnicę krzyża przyjął św. Paweł: „Co do mnie, nie daj Boże, bym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa, dzięki któremu świat stał się ukrzyżowany dla mnie, a ja dla świata” (Ga 6, 14). Dobrze rozumieli jej znaczenie także późniejsi święci, jak na przykład Jan od Krzyża, który podkreślał, że do zjednoczenia z Bogiem idzie się właśnie „przez gęstwinę Krzyża”. Św. Tomasz z Akwinu, kiedy zastanawiał się, dlaczego chrzest nie usuwa cierpienia, skoro zmywa grzech pierworodny, który jest jego źródłem, wskazywał między innymi powodami ten, że jako członki mistycznego ciała Chrystusa pokonujemy tę samą drogę, którą On przeszedł jako nasza Głowa – przez cierpienie do chwały zmartwychwstania.
W różnych momentach historii Kościoła pojawiała się jednak pokusa „chrześcijaństwa sukcesu”, może nie całkiem eliminująca tajemnicę krzyża, ale zbyt szybko chcąca go „zdyskontować” i przejść do świętowania wygranej. Dziś przykładowymi objawami takiej pokusy może być skłonność do zwracania zbyt pilnej uwagi na wymierne znaczenie Kościoła w społeczeństwie, liczbę ludzi na Mszach, na to, jak Kościół wypada w badaniach opinii publicznej; a w wymiarze bardziej osobistym – niespokojne patrzenie na liczbę wejść na zamieszczony przez siebie w internecie materiał związany z wiarą czy wymaganie od Boga uzdrowienia, kiedy podjęło się modlitwę w takiej intencji. Jeśli taka pokusa się wkrada, to warto zacząć się ćwiczyć w przywracaniu właściwszej perspektywy.

Ćwiczenia z perspektywy
Po pierwsze (i nigdy dość przypominania o tym), słabość, niepowodzenie i cierpienie są i będą wpisane w nasze życie chrześcijańskie. U samych początków Kościoła Jezus uczył o tym św. Pawła, kiedy mówił mu, że „moc w słabości się doskonali” (2 Kor 12, 9). W XX wieku wielką nauczycielką akceptacji słabości i niepowodzeń, choć bez ustępowania grzechowi, była św. Teresa od Dzieciątka Jezus. Zatem pierwsze ćwiczenie to po prostu pamięć o tym, że „sukces nie jest żadnym z imion Bożych” (Martin Buber).
Po drugie, nie musi to oznaczać, że należy sobie ciężarów dokładać. Pan Jezus mówi, żeby swój krzyż wziąć, ale nie żeby go sobie samemu „skonstruować”. Natomiast wszystkie trudności, które życie przynosi, i to trudne do określenia „kwantum cierpienia”, które nas czeka, można się starać złączyć z krzyżem Chrystusa. Nie jest to rzecz zarezerwowana dla mistyków, ale przez prostą modlitwę ofiarowania swoich trudności – w cierpieniu każdego z nas przez łączność z Jezusem naprawdę może się „dopełniać” tajemnica Jego cierpienia dla zbawienia świata (por. Kol 1, 24). 
Po trzecie, chociaż dla niektórych może to brzmieć niepokojąco, o drodze krzyża warto uczyć już dzieci. Trafnie pisze o tym Jo Croissant w swojej książce Kobieta, kapłaństwo serca: „Nauczenie pozytywnego cierpienia powinno być podstawową zasadą wychowania, by nasze dzieci nigdy nie znalazły się bezbronne, spotykając przeciwności, i by żyły w radości” (Wydawnictwo W drodze, Poznań 1999, s. 102). Jak mówi dalej Croissant, uważna matka może rozpoznać krzyż dziecka w jego doświadczeniach i pomóc go przyjąć. Powinna ona przygotować dziecko do podjęcia ofiary i jest osobą najlepiej do tego predysponowaną.
Wydaje się, że coś z tej „dziecięcej teologii krzyża” pięknie ujęła kiedyś „Arka Noego” w jednej ze swoich piosenek:

„Nie muszę się bronić
pozwolę się przegonić
Nie muszę być pierwszy
mogę być najmniejszy
(…)
Nie muszę wygrywać, wolę kwiatki zrywać
Nie muszę się smucić, mogę się przewrócić
(…)
Nie muszę się ścigać
można też przegrywać
Nie muszę się spieszyć
chcę się z życia cieszyć
(…)
Nie muszę być bogatsza
mogę być najsłabsza
Warto się natrudzić
uśmiechać się do ludzi

Ja nie umieram
ja tylko zasypiam!
Gdy oczy otwieram
Jezusa spotykam!”.


Te ostatnie słowa, będące refrenem piosenki, są jasną aluzją do śmierci i zmartwychwstania. I to prowadzi nas do ostatniego „ćwiczenia z perspektywy”, które warto praktykować. Myśląc o krzyżu Chrystusa i naszym własnym, myślmy od razu o zmartwychwstaniu Pana i o naszym zmartwychwstaniu. To ze względu na to powiązanie krzyż Chrystusa jest czasem przedstawiany jako kwitnący, jako drzewo życia, albo to sam Jezus jest na nim ukazany jako Król chwalebny, z uśmiechem lub przynajmniej z twarzą pełną pokoju.
Właśnie obraz kwitnącego Krzyża i skondensowana w nim treść niech przypomina nam, że chrześcijaństwo nie jest religią sukcesu, lecz zmartwychwstania.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki